David Ellefson – rozmowa
Anna Konopka: – W ramach obecnej trasy koncertujecie m.in. w Niemczech, Włoszech, Czechach i Austrii. Polskie przystanki to Domecko i Bochnia, ale to nie pierwsze twoje występy w Polsce.
David Ellefson: – Pierwszy raz byłem tu w 1998 roku w Katowicach. Bruce Dickinson z Iron Maiden grał solo w tamtym czasie. Występował ze mną, gdy byliśmy w Megadeth. Natomiast w tamtym roku zrobiliśmy trasę Bass Warrior Tour w wielu różnych miejscach. Byłem też w Polsce, w listopadzie, z moimi innymi zespołami: Kings of Thrash [zespół Davida Ellefsona i Jeffa Younga, byłych muzyków Megadeth – red.] i Dieth [w składzie: David Ellefson, Guilherme Miranda (ex-Entombed A.D.), Michał Łysejko (ex-Decapitated) – red.]. A wcześniej, latem, z KK’s Priest [skład tworzą byli muzycy Judas Priest, red.] i Dieth.
– Wygląda na to, iż chętnie tu wracasz w różnych składach. Co myślisz o Polsce i Polakach?
– Polska jest już dla mnie jak drugi dom (śmiech). Tym bardziej, iż jeden z zespołów, w których gram – Dieth – powstał w Gdańsku, jest w nim dwóch Polaków. Przez to wszedłem głębiej w waszą kulturę i dowiedziałem się więcej o historii Polski. Dla Amerykanina, którego kraj istnieje tylko kilkaset lat, czyli jest stosunkowy młody, wasza historia jest znacznie dłuższa. Dlatego tak mnie ciekawi, podobnie jak oczywiście jedzenie i ludzie (śmiech). Poznawanie tego wszystkiego sprawia mi taką samą przyjemność, jak występy.
– Myślę, iż jesteś szczęściarzem. Zawód muzyka pozwala szerzej spojrzeć na świat…
– To mniej więcej, jak cofnięcie się do szkoły z świetnymi lekcjami geografii i historii.
– Jaką muzykę gracie na obecnych koncertach?
– Zmieniliśmy set listę. W tym roku mamy inne show. Oczywiście zawsze gramy kilka piosenek Megadeth, ale pojawiają się różne kawałki. Nie tylko te z świetnego albumu „Peace Sells… But Who’s Buying” [album Megadeth z 1986 r., zaliczany do klasyki thrash metalu – red.]. Sięgamy do repertuaru głębiej, przypominamy zapomniane utwory. Hity są tak samo ważne, jak piosenki z moich solowych albumów.

– A gdy już mówimy o Megadeth… Fani oczywiście identyfikują cię głównie z tą formacją, bo byłeś jej częścią od założenia w 1983 roku. Z kilkuletnią przerwą to w sumie 30 lat. Kawał historii muzyki, wiele wspomnień…
– Faktycznie pomagałem założyć Megadeth na samym początku. Byłem bardzo młody, miałem 18 lat, dopiero skończyłem szkołę średnią i przeniosłem się z Minnesoty do Kalifornii. To był szok kulturowy. Mimo to jechałem tam z wielkimi nadziejami. Chciałem doświadczyć wszystkiego, z czym wiąże się bycie znanym muzykiem: grania, pisania tekstów itd. I udało się. Jestem jednym z nielicznych, którzy odnieśli sukces. A przecież jest tak wielu utalentowanych muzyków, którzy bardzo się starają, ciężko pracują, a sukces nie nadchodzi… Dlatego za wszystko jestem bardzo wdzięczny. Gdyby nie to, iż tak wiele zainwestowałem w Megadeth, dziś tyle bym nie podróżował, nie koncertowałbym z własnym zespołem, nie śpiewałbym tych piosenek, także dla polskich fanów. To dla mnie olbrzymia przyjemność.
– O szalonych latach 80., i 90. w muzyce i rock and rollu powiedziano i napisano już chyba wszystko. Ale gdy już rozmawiamy oko w oko, to muszę zapytać: jak zapamiętałeś ten czas będąc w centrum wydarzeń?
– To naprawdę były szalone czasy (śmiech). Gdy dołączyłem do Megadeth, numerem jeden w MTV były takie kapele jak Quiet Riot, Mötley Crüe, ale też bardzo popularny był Van Halen. Poza tym muzyka z nurtu „california sound” [gatunek muzyki popularnej, miks popu i rocka, narodził się i rozpowszechnił w latach 60. i 70. w południowej Kalifornii, red.] była wtedy naprawdę odlotowa. Chciałem być częścią tego świata muzycznego, stąd ta przeprowadzka.
– Wszystko się udało…
– Później wiele inspiracji przyszło do mnie z nową falą brytyjskiego heavy metalu (New Wave of British Heavy Metal, ang.), m.in. z Iron Maiden, Def Leppard, Motörhead czy choćby Thin Lizzy i podobnych. Miałem więc fajne połączenie muzyki brytyjskiej i europejskiej w ogóle, z gatunkiem kalifornijskim. I to jest właśnie to, co zrobiliśmy wszyscy – my w Megadeth, ale też Metallica czy Slayer – grający wtedy thrash metal i rocka: choć byliśmy Amerykanami, to czerpaliśmy z muzyki brytyjsko-europejskiej. I ona stała się częścią naszego brzmienia.
– Nie tylko muzyka była elektryzująca w tamtych czasach, ale i rockmani. Kto był najbardziej zwariowany?
– Ty już doskonale wiesz, o kogo pytasz. Wiesz, kim oni byli! (śmiech). Wszyscy, którymi się inspirowaliśmy byli zwariowani! No wiesz, my w Megadeth mieliśmy już swoją famę. O nas wciąż się mówiło, bo byliśmy dzicy i szaleni. Wystarczy, iż zobaczysz o nas film „VH1 – Behind The Music”…
– Ale było też kilka innych zespołów znanych ze licznych skandali.
– Prawdopodobnie trzeba wymienić trzy kapele dorastające w podobnym czasie, o których wybrykach notorycznie mówiło się wtedy w Los Angeles: Mötley Crüe, Guns N’ Roses, no i Megadeth (śmiech). Ale co ciekawe, robiliśmy trzy różne gatunki muzyki. Uwierz mi, to były naprawdę dzikie czasy… Wiesz, lata 80. należały do nas, tak jak lata 60. do hipisów. Prawdopodobnie US Festival [festiwal muzyczno-kulturowy, który odbył się dwukrotnie w południowej części Kalifornii na początku lat 80. – red.] w 1983 roku – z udziałem wielkich bandów, jak Van Halen czy Judas Priest – miał podobną atmosferę, jak Woodstock [festiwal muzyczny, który odbył się 15-18 sierpnia 1969 w Bethel w stanie Nowy Jork – red.]. Tworzyliśmy kolejną generację muzyki.

– Czy powiedziałbyś, iż dziś mamy gwiazdy tego formatu, czy najlepsze w rocku już za nami?
– Myślę, iż kiedy mówimy, iż rock and roll nie żyje, bo ja też tak mówiłem, to bardziej chodzi o to, iż rock stał się częścią biznesu, zamienił się w biznes. Ta muzyka cały czas jednak żyje w sercach fanów. Sam jestem fanem, wszyscy byliśmy zawsze najpierw fanami. Mam to szczęście, iż jestem częścią generacji tworzącej muzykę i utwory, które będą żyć długo po tym, gdy nas już nie będzie.
– Więc chodzi o pieniądze?
– To, co ja widzę, to to, iż część muzycznego biznesu stała się mocno rozdrobniona. Z jednej strony mamy wielkie zespoły, jak Metallica, Iron Maiden, Linkin Park, Slipknot. Oni przebili się do poziomu supergwiazd. Jednak mamy też muzykę country, hip hop czy pop. I jest też rock and roll i heavy metal, które są bardzo szczególnymi gatunkami.
– W jakim sensie?
– Tworzą wokół siebie coś jak klub, zamkniętą społeczność. Wiesz, to nie jest tak, iż motocyklistą stajesz się, bo kupujesz motocykl. Dlatego, iż cię na to stać, bo jesteś bogatym lekarzem czy prawnikiem. Motocyklistą stajesz się wtedy, kiedy masz ducha motocyklisty w sercu. Tak samo jest z fanami sportu: oni czasami w ogóle nie wyglądają, jakby mieli cokolwiek do czynienia ze sportem. A tak naprawdę to wierni kibice, dla tego sportu żyją. I tak samo jest z rock and rollem, czy choćby jazzem. Jak już w tym jesteś, to całym sercem. Doceniasz też wszystko, co zrobili ludzie związani z tą muzyką: od Chucka Berry’ego, Elvisa, po AC/DC czy najnowsze utwory Linkin Park.
– Niektóre gatunki nie są tak wyraziste, pojawiają się i znikają.
– Z kolei rock and roll zawsze był sprzeciwem przeciwko społeczeństwu, normom – temu co jest wokoło. To poczucie pewnej anarchii.
– Czy w twoim słowniku jest miejsce dla słowa „emerytura”?
– Jestem szczęśliwy, iż mogę ruszyć w trasę z moim zespołem i podróżować po całym świecie. Ludzie w moim wieku faktycznie myślą na ogół już o emeryturze. Ale to jest tak, jak powiedział Ozzy: „Emerytura jest do dupy”. Wielu z muzyków w pewnym wieku też mówi, iż czas już z tym skończyć itp. itd. Jednak potem wracają do domu i mówią: „Nudzę się, tęsknię za tym życiem”. A jest tak, ponieważ my naprawdę nie traktujemy grania jak pracy, to sposób na życie. Dlatego rock and roll nie umarł, bo mamy go w sercach.
– I dlatego też dziś spotykamy cię również na małej wsi pod Opolem, choć grywałeś na największych halach świata?
– Pochodzę z małej miejscowości, tam dorastałem. Dziś, gdy koncertuję po małych miastach czy wsiach, czuję się jak w domu. Wiem, iż tu też są fani, a duże grupy często omijają takie miejsca. I to słuchacze muszą pokonać długą podróż, by zobaczyć idoli. Natomiast ci, którzy naprawdę kochają rocka, są trochę jak ci trubadurzy, prowadzą cygański tryb życia koncertując po świecie. I choćby jak przyjeżdżamy do małych miejscowości, to wciąż mamy tę samą frajdę.
– Miejsce naprawdę nie ma dla ciebie znaczenia?
– jeżeli kochasz tę robotę, to wiesz o czym ja mówię! Obojętnie, czy grasz na potężnych halach, bardziej lokalnie, czy w swojej piwnicy z kumplami, to satysfakcja jest ta sama. Fani chcą usłyszeć nasze piosenki, a nas cieszy granie dla nich. Tego uczucia, tej emocjonalnej satysfakcji, nie da się niczym innym zastąpić.
Wiesz, gdy dorastałem w rodzinnym Jackson w Minnesocie, byłem wielkim fanem Kiss. Gdybym zobaczył, jak Gene Simmons czy Paul Stanley idą ulicami mojego małego miasta, to krzyknąłbym „Wow!”, a potem chyba bym zwariował. Dlatego doskonale rozumiem tę ekscytację, gdy przyjeżdżamy w takie miejsca, jak Stary Dom. Ludzie chcą zdjęcie, autograf. A my to oczywiście im dajemy! Żadna inna robota nie da takiej satysfakcji, jak koncertowanie i granie rocka. Bo czy jest coś lepszego, niż dawanie ludziom radości?

***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania