Wakacyjna podróż w czasie

2 godzin temu

Letnie miesiące to okres wypoczynku, wyjazdów, poznawania nowych ludzi i ciekawych miejsc. Wolne dni cieszą niezależnie do wieku, ale czy nie jest tak, iż to wakacje z czasów dzieciństwa wspomina się z największym sentymentem? Uczestniczki zajęć w Klubie Seniora Centrum Usług Społecznych opowiadają, jak przed laty spędzały kilkutygodniową przerwę w nauce.

Z Funduszem Wczasów Pracowniczych

Dorota Kusztykiewicz: – Moje najwcześniejsze wspomnienia wiążą się z wyjazdami z Funduszu Wczasów Pracowniczych WSK, gdzie pracowali moi rodzice. Pierwsze miejsce, które zapamiętałam, to Darłówko. Mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Sanitariaty były zbiorowe, na terenie ośrodka. Chodziliśmy na smażone ryby, patrzyliśmy na morze i na latarnię morską. Tam po raz pierwszy w życiu widziałam rybki podobne do koników morskich. Byłam zszokowana jak wyglądają i jak są ciekawe. Znad morza na kilka dni jechaliśmy do babci na Warmię i Mazury. Tam były zabawy w ogrodzie, z moją cioteczną siostrą Beatką.

Kolejne miejsce, które odwiedziliśmy w ramach FWP to Ostróda, dawniej leżąca w województwie olsztyńskim, teraz warmińsko-mazurskim. Stamtąd zapamiętałam budowanie szałasów z wysokich traw, które rosły nad jeziorem. Kierownik kulturalno-oświatowy organizował świetne zabawy, na przykład podchody. Zabierali nas też na wycieczki krajoznawcze. Stąd chyba wzięła się moja późniejsza miłość do poznawania różnych stron Polski i nie tylko. Ostróda leży nad Jeziorem Kajkowskim, więc wypoczywaliśmy na plaży, graliśmy w piłkę plażową i badmintona. Zaprzyjaźnialiśmy się z nowymi ludźmi. Byli to albo miejscowi, albo osoby, które tak jak my przyjechały na wczasy.

Potem był wypoczynek w Polańczyku. Po raz pierwszy w życiu pojechałam w Bieszczady i byłam nimi zachwycona. Zresztą do tej pory jestem. Całą grupą szliśmy na Połoninę Wetlińską. Znajdowało się tam schronisko, przy którym stał osiołek. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego zwierzęcia. Chodziliśmy też nad zaporę wodną, a po Jeziorze Solińskim pływaliśmy rowerem wodnym, co było bardzo fajnym przeżyciem. Mój tata miał kartę pływacką, więc mógł wypożyczyć taki sprzęt. Podczas tych wczasów zwiedziliśmy też wiele różnych miejscowości. W tej chwili pamiętam Cisną i Jabłonki, gdzie stał pomnik generała Karola Świerczewskiego.

Kolejne lato spędziliśmy w Karpaczu. Załapaliśmy się tam na Wyścig Pokoju. Tata był fotografem amatorem, miał aparat Smiena. Ustawił go, a ja mogłam robić zdjęcia. Mam więc gdzieś w albumie fotografię Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdy i Czesława Langa. W ogóle Karpacz kojarzy mi się z bardzo fajnymi dniami. Widzieliśmy skocznie narciarskie, Kościół Wang. Górskim powietrzem oddychało się zupełnie inaczej niż w Świdniku czy w ogóle na Lubelszczyźnie.

Potem wyjeżdżaliśmy już prywatnie na Warmię i Mazury, najpierw do babci, a po jej śmierci do cioć i wujków. Zabawy, które pamiętam z tamtych lat, to przede wszystkim siatkówka, piłka plażowa, badminton, klasy, ping pong, gra w gumę i grzyba.

Ciepło wspominam też pobyt nad Jeziorem Białym. Poznałam tam Węgrów i po raz pierwszy jadłam placek po węgiersku. Zapamiętałam go na całe życie, bo tych ostrych przypraw było bardzo dużo. Smakowało mi, ale nie zjadłam wszystkiego, bo nie byłam przyzwyczajona do takich rzeczy. U nas wtedy się tak ostro nie jadało.

Trzeba jeszcze dodać, iż wyjazd na wczasy to była cała wyprawa, oczywiście pociągiem. Pamiętam jak jechaliśmy do Gdańska, gdzie mieszkała siostra mojej mamy. Rodzice kupowali bilety z kuszetką, czyli wagonem sypialnym. Pociąg wlókł się, wlókł, wlókł i dojechać nie mógł. Nazywali go „Włóczęgą Północy”. Czasami jeszcze miał opóźnienie, więc podróż trwała kilkanaście godzin, co było koszmarem zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Koszmarem też było, szczególnie dla tych, co nie mieli kuszetek, dostanie się do pociągu i zajęcie miejsca. Ludzie wchodzili przez okna, kto pierwszy ten lepszy.

fot. arch. D. Kusztykiewicz

U dziadków na wsi

Izabela Trochonowicz: – Kiedy chodziłam do podstawówki, razem z rodzicami i braćmi jeździłam na wakacje do dziadków, którzy mieszkali w Ciechankach Łańcuchowskich. Spędzaliśmy tam dwa miesiące. Na wieś przyjeżdżała też z Warszawy ciocia, jej dzieci i znajomi. Było nas naprawdę dużo. Nie mieściliśmy się ze spaniem w domu, rozstawialiśmy namioty w ogrodzie. Wodę nosiliśmy ze studni, więc mycie było ciekawym przeżyciem.

Podczas żniw jeździliśmy wozem drabiniastym na pole. Nie było wtedy kombajnów, tylko snopowiązałki czy jakieś podobne urządzenie, więc prace wykonywane były manualnie. Zbierało się zboże, robiło snopki, wiązało je powrósłami i stawiało na polu. Po jakimś czasie zwoziło się je do stodoły. W tej stodole cudownie było spać. Było to nasze ulubione miejsce do nocowania, chociaż bywało, iż baliśmy się, jak coś gdzieś zachrobotało. Nie było tam światła, ciemno strasznie – nikt nie miał wtedy telefonów komórkowych z latarkami, ale dawaliśmy radę. Do tej pory w pamięci pozostaje mi zapach siana, na którym rozkładaliśmy koce.

W ciągu dnia razem z dziadkami i rodzicami zbieraliśmy też porzeczki, odchwaszczaliśmy uprawy. Chodziliśmy na jagody, poziomki i grzyby. Pasłam też krowy, co bardzo lubiłam.

Dobrze wspominam… burze. Strugi wody lały się po ulicy, a my bawiliśmy się w tym błocie. Nikt nie marudził, iż się pobrudzi, zmoczy. Bardzo często, choćby do północy, graliśmy w badmintona. Na podwórku stała latarnia, więc mieliśmy widno. W niedziele na szkolnym boisku odbywały się rozgrywki w siatkówkę. Grali chłopcy z całej miejscowości. Chodziliśmy im kibicować. W okresie międzywojennym w domu dziadka była szkoła i na strychu zostały jeszcze różne rzeczy z jej wyposażenia. Tam też często buszowaliśmy. Do tej pory mam program nauczania z lat międzywojennych, który tam sobie wygrzebałam. Chodziliśmy też nad Wieprz, ale to zdradliwa rzeka, więc bałam się kąpać. Tata zawsze nas przestrzegał, iż trzeba bardzo uważać. Niedaleko było też miejsce, gdzie wykopywało się piach, więc na tym piachu rysowaliśmy kijkami jakieś malunki albo ze szkła i roślinek robiliśmy tam tzw. widoczki.

Ze smaków dzieciństwa pamiętam bułeczki drożdżowe z serem, które piekła babcia. Były przepyszne. Robiła je z domowych produktów – mąki ze swojego zboża i twarogu z mleka od swojej krowy. Do tej pory śmiejemy się, iż mój cioteczny brat jest tak wysoki, bo w dzieciństwie pił mleko prosto z udoju, ciepłe, jeszcze z pianką. Wspominam też zapach powideł śliwkowych. Jedliśmy chleb ze śmietaną i cukrem. W pole braliśmy natomiast pajdy chleba ze smalcem, do tego ogórki kiszone.

Teraz już nie przypominam sobie wszystkiego, co robiliśmy podczas wakacji, ale to były naprawdę piękne czasy – zdrowo, chociaż czasem w błocie i deszczu, nikomu nie przeszkadzał upał czy kurz.

Pracowite lato

Jadwiga Bauman: – Kto mieszkał na wsi, wakacje miał raczej pracowite. Czekało się na nie, mimo iż nie było wyjazdów na kolonie w góry czy nad morze. Pamiętam, iż podczas żniw zboże kosiło się jeszcze sierpem albo kosą. Potem wiązało się snopki. W nagrodę dostawało się od rodziców na przykład landrynki. Mama z tatą jeździli na targ, który odbywał się 18 kilometrów od naszej wsi, i stamtąd przywozili te słodkości. Bardzo cieszyły. Są więc i miłe wspomnienia. Z kolby kukurydzy robiliśmy lalki, które miały włosy z postrzępionych liści. Uszy ozdabialiśmy kolczykami z wiśni. Kąpaliśmy się w rzece, która przepływała przez naszą miejscowość. Czasy były skromne, ale mam wrażenie, iż takie cieplejsze, w sensie ludzkiej wrażliwości, uczuciowości, życzliwości. Dzieci bawiły się byle czym, ale potrafiły się zorganizować w grupy i razem szaleć.

Jako 14-latka znalazłam się w Olsztynie, tam chodziłam do liceum, zrobiłam maturę i poznałam przyszłego męża. Do dzisiaj moje serce bije do tego miasta. Ma trochę zabytków, zamek, Stare Miasto. Jest też niezwykłe z uwagi na położenie, bo otoczone jeziorami. Cisza, spokój, kormorany… Polecam na wakacyjny wyjazd.

Już jako osoba dorosła, zwiedziłam z córką niemal pół świata. Nie potrafię jednak powiedzieć, która z tych podróży była najciekawsza. Każde miejsce ma swój urok, swoje zalety. Przepięknie jest na Riwierze Francuskiej. Rzym i Paryż mają zachwycające zabytki. Kocham miejsca z wielowiekową historią. Młode miasta nie mają już takiego klimatu, widać pośpiech, pęd. A ja lubię usiąść w kawiarence, wypić kawę, poobserwować ludzi.

Na obozach harcerskich

Jolanta Błaszczuk: – Z sentymentem wspominam wyjazdy do Darłówka. Jeździłam tam z mamą i siostrą, co dwa lata, z Funduszu Wczasów Pracowniczych WSK, bo mama pracowała w zakładzie. Było cudownie. Bawiłam się z siostrą w piachu. Mama nauczyła mnie grać w badmintona. We trzy opalałyśmy się, kąpałyśmy się w Bałtyku, który na pewno był czystszy niż teraz. Widać było jak pływają maleńkie rybki. Zbierałyśmy muszelki. Bursztynu niestety nie znalazłyśmy. Często po obiedzie chodziłyśmy do Darłowa i tam spędzałyśmy czas do wieczora. Zwiedzałyśmy też pobliskie miejscowości. Jako dorosła jeździłam nad morze, do Jastarni, Mielna, z mężem i synem, ale te wczasy wyglądały już zupełnie inaczej niż te z czasów dzieciństwa.

Od 4 klasy szkoły podstawowej należałam do harcerstwa. Wyjeżdżałam na obozy – to były obozy dziewczęce, gdzie spałyśmy w namiotach, co było dodatkową atrakcją. Jeździłyśmy głównie nad jeziora, na przykład nad Białe, Krasne, Czarne. Zdobywałyśmy wiele różnych sprawności. Jedna z dziewczyn miała gitarę, pięknie grała, a my śpiewałyśmy przy ognisku. W ognisku piekłyśmy też kartofle. Do dzisiaj pamiętam też nocną wartę. Trzymałam ją z koleżanką, ale bałam się nieprzeciętnie. Na szczęście nic się nie zdarzyło, duchów też nie było. Było też mnóstwo zabaw i zawodów sprawnościowych. Na przykład trzeba było przejść pod lub przeskoczyć nad linką, która była rozciągnięta od drzewa do drzewa. Grałyśmy w badmintona, państwa-miasta.

Z zabaw z lat dziecięcych pamiętam granie w gumę albo grzyba. Nie nudziliśmy się tak jak teraz dzieci, które nie potrafią zorganizować sobie czasu. Mama wołała na kolację, a my odpowiadaliśmy – „Mamo, jeszcze pięć minut!”. Teraz jest odwrotnie, wiele dzieci niechętnie wychodzi na świeże powietrze.

Agnieszka Wójcik-Skiba

Idź do oryginalnego materiału