Śląskie Ziemie Odzyskane w mojej pamięci

myslpolska.info 9 godzin temu

W majowym numerze (19-20) „Myśli Polskiej” zostały opublikowane moje wspomnienia pt. ,,Mazury i Pomorze zachodnie w mojej pamięci”. Tym razem sięgam do przeżyć doznanych przeze mnie niedługo po wojnie na Śląskich Ziemiach Odzyskanych.

Po wojnie Śląsk, zwłaszcza Dolny Śląsk, stał się nowym domem dla Polaków, którzy wcześniej wiedli swe spokojne życie we Lwowie i jego okolicach. Moje „śląskie” wspomnienia wiążą się w dużej mierze z faktem osiedlenia się na tych terenach bliskich krewnych, którzy po wojnie musieli opuścić Lwów.

Stolica Dolnego Śląska – Wrocław to w mojej pamięci przede wszystkim los lwowiaków – mojego wujostwa Heleny i Kazimierza Ciechanowskich, do 1946 r. pracowników naukowych ponownie zsowietyzowanej Politechniki Lwowskiej. Jeden z braci wuja – Artur Ciechanowski został zamordowany w 1941 r. przez sowietów, drugi brat – Wiktoryn Ciechanowski zginął jako lotnik w bitwie w obronie Anglii. Trzeci brat – Henryk Ciechanowski jako 14-letni chłopiec widział we Lwowie z ukrycia rozstrzeliwanie profesorów tamtejszych uczelni, którą to tragedią obciążony był psychicznie do końca życia.

Ze względu na spodziewane przyjście na świat drugiej z córek, wujostwo opóźnili swą tzw. repatriację do 1946 r. Po przybyciu do Wrocławia niezwłocznie zostali zatrudnieni w nowo organizowanej Politechnice Wrocławskiej, jednakże nie łatwo przyszło im odnaleźć odpowiednie mieszkanie. Jak wiadomo, Niemcy przekształcili Wrocław w twierdzę (Festung Breslau) osłaniającą Berlin i utrzymywali się w niej do 6 maja 1945 r. Wskutek tego miasto to w 70 procentach legło w gruzach. Wiele budynków nie nadawało się do zamieszkania. (Przykładem może tu być jeden z budynków przy ulicy Więckowskiego. Jak opowiadał mi kolega ze studiów, jeszcze na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, widział w mieszkaniu jego ciotki stropy, które musiały być podparte stemplami w kilkupiętrowym domu, stojącym pośród gruzów, śmieci oraz biegających szczurów),

Toteż dopiero po długich poszukiwaniach wujostwo odnaleźli opuszczony, niezajęty jeszcze drewniany dom w podwrocławskim wówczas Oporowie (Opperau), dzisiejszej dzielnicy Wrocławia. Wielokrotnie ich tam odwiedzałem. Na środku salonu stał przywieziony z dużym trudem ze Lwowa fortepian – symboliczna pamiątka minionych lat, ważna szczególnie dla cioci, która ukończyła ze złotym dyplomem wyższe studia muzyczne w klasie fortepianu. Dyplom ten umożliwił zabranie ze sobą fortepianu.

Obydwoje wujostwo – architekci z wykształcenia, bardzo aktywnie uczestniczyli w odbudowie Wrocławia ze zniszczeń wojennych; początkowo w pionierskich przygotowaniach do tej odbudowy – inwentaryzacji ocalałych i zniszczonych cennych zabudowań. W miarę swych możliwości wspierali też przedsięwzięcia udoskonalania infrastruktury Oporowa. Ze względu na nieprzynależenie do partii komunistycznej, wuj ponosił tego uciążliwe skutki w karierze zawodowej. W ciągu 80 lat po 1945 roku przebudowano w Oporowie wiele ulic z szutrowych w asfaltowe, zainstalowano sieci wodociągową i kanalizacyjną, doprowadzano do tej dzielnicy linię tramwajową.

Znamiennym i charakteryzującym specyfikę miasta w tamtym czasie wydaje się fakt, iż w 1946 r., w ciągu kilku tygodni wujostwo dali schronienie dwóm Niemkom – starszej kobiecie z córką. Zostały one usunięte przez nowych osiedleńców ze znajdującego się w sąsiedztwie ich własnego domu, gdzie oczekiwały na powrót męża i ojca. Nie doczekawszy się jego powrotu wyjechały do brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. W grudniu tegoż roku przesłały one wujostwu list z podziękowaniem za udzieloną im gościnę. Oprócz wyrażonego rozżalenia w związku z wysiedleńczą sytuacją, list ten zawiera słowa niewątpliwie szczerych życzeń pomyślności w nowym 1947 roku. Niedawno kuzynka przekazała oryginał tego listu do zbiorów jednego z muzeów wrocławskich.

Z Wrocławiem związany był również ojciec Kazimierza Ciechanowskiego, zarazem młodszy brat mojego dziadka – profesor Politechniki Lwowskiej Zygmunt Wojciech Ciechanowski (1873-1966). Osiadł wprawdzie nie we Wrocławiu ale w Krakowie, ale podjął pracę jako wykładowca zarówno w Politechnice Krakowskiej, jak i w nowo zorganizowanych politechnikach na Ziemiach Odzyskanych, w Gliwicach, Gdańsku i właśnie we Wrocławiu. (Jego niezwykle duże, zawodowe i społeczne zaangażowanie przedstawił w 2017 r. pracownik Politechniki Gliwickiej Wiesław Jan Bąba w publikacji biograficznej w „Roczniku Muzeum w Gliwicach”, tom XXVII).

W Gliwicach osiedli z kolei – już w 1945 r. moi wujostwo Romanowie Dąmbscy. Gościłem u nich wraz z moją najstarszą siostrą Martą i miałem okazję bliżej poznać to miasto. Rodzice i wujostwo uświadomili nas dzieci, iż przed drugą wojną światową było to niemieckie miasto. Najmocniej zapamiętałem w związku z tą wizytą naszą przejażdżkę rowerami pobliską, nie ukończona przez Niemców i w związku z tym nie udostępnioną do standardowego ruchu kołowego autostradą. Wśród letniego upału dotarliśmy nią niemal do Ujazdu i cały czas twierdziliśmy, iż budowę tej magistrali należałoby jak najszybciej ukończyć Nie wiedziałem wówczas, iż podczas drugiej wojny światowej jej budowę na odcinku Wrocław-Gliwice kontynuowano kosztem zdrowia i życia wielu robotników przymusowych, m.in. Żydów z Zagłębia Dąbrowskiego (jüdische Arbeitskräfte).

Autor w Nysie (1956)

Dwa tygodnie przedmaturalnych wakacji w 1955 r. spędziłem jako uczestnik wycieczki poprzez Sudety i Przedgórze Sudeckie. Została ona zorganizowana dla ponad dwudziestu uczniów małopolskich szkół ogólnokształcących przez krakowski Międzyszkolny Ośrodek Turystyczno-Krajoznawczy (M.O.T.K), pod kierownictwem prof. W. Podkówki i Adama Wołoszyna. Ujrzałem wówczas m.in. niezwykle interesujący XII –wieczny kościółek Wang znany mi od wczesnego dzieciństwa z poniemieckiego folderu udostępnionego mi przed laty przez starszego kuzyna w Krakowie. Jak wiadomo, ten zabytkowy, drewniany kościółek został przywieziony przez Niemców w wieku XIX z miejscowości Vang w Norwegii i zmontowany w Karpaczu. Byłem zachwycony tym kościółkiem i ponieważ znany był mi wcześniej z fotografii, odczułem jego autentyczny widok jako coś bliskiego. Wędrówkę tę opisałem szczegółowo w prowadzonym przeze mnie wówczas osobistym pamiętniku. Stwierdziłem w nim m. in.: „Poniedziałek 4-07-1955 r., Trasa: koleją Kłodzko — Duszniki Zdrój; piechotą: Duszniki Zdr. — Kozia Hala — Wzgórza Lewińskie (…). Duszniki Zdrój – ładne, czyste i schludne uzdrowisko. Robi na naszej wycieczce dobre wrażenie. Szczególną uwagę kolegów zwraca na siebie piękny, poniemiecki pomnik Szopena (Chopina), wystawiony tu na pamiątkę jego pobytu w tej miejscowości. Wśród Wzgórz Lewińskich duże zainteresowanie budzą stare szczątki zamku z XI wieku zwanego jako Homole. Wszyscy uczestnicy wycieczki rysują względnie malują w notesikach i blokach [Przed wyjazdem zobowiązano nas do zabrania ich ze sobą – przypis autora] kontury tej na pół rozwalone baszty. Nocleg na sianie w stodole u chłopa”.

Odnośnie do kilkugodzinnego pobytu w Krzeszowie zapisałem: „Poniedziałek 11-07-1955 r. (…) Zwiedzanie klasztoru i katedry w Krzeszowie, której fundatorem w roku 1292 był Bolko Świdnicki. Katedra, utrzymana w prześlicznym stylu barokowym (budowa 1735), bardzo się wszystkim podoba. Duże zainteresowanie budzą tu piękne malowidła, organy analogiczne do oliwskich oraz kaplica z grobami piastowskich książąt świdnickich”.

W czasie wycieczki nasi opiekunowie starali się zwracać uwagę na polskie aspekty historii tych ziem. Profesor Podkówka stwierdził w ramach jednego z wygłoszonych dla nas wykładów, co również odnotowałem w swoim pamiętniku, iż „dowodami polskości Śląska na tle historycznym” są:

„1. wzmianka Galla o Śląsku w jego Kronice, 2. bohaterska obrona Głogowa i partyzantka za Bolesława Krzywoustego, 3. długa łączność książąt śląskich, a szczególnie świdnickich z Krakowem, a niechęć do Czech i Niemiec (Bolko Świdnicki), 4. bohaterska walka ludu śląskiego z germanizacją, mimo utworzenia biskupstwa wrocławskiego zamiast gnieźnieńskiego”.

W 1956 r. ojciec zabrał mnie na wycieczkę motocyklem (SHL) na Opolszczyznę. Zachowały się w rodzinnym albumie zdjęcia z tej wycieczki, w czasie której zwiedziliśmy, co potwierdzają opisy zdjęć, Górę św. Anny, Opole, Niemodlin, Głuchołazy i Nysę. Pamiętam, iż Ojciec z uznaniem skonstatował wtedy, będąc z wykształcenia i zawodu kwalifikowanym rolnikiem (także ubezpieczeniowcem), iż pola wzdłuż dróg, którymi przejeżdżaliśmy są dobrze uprawione. Zaskoczył nas natomiast widok najwyraźniej dopiero oczekującej na renowację ze zniszczeń wojennych części starówki Nysy (katedry i sąsiadujących z nią zabudowań). Zaglądnęliśmy też wówczas do Grodkowa, gdzie dowiedziałem się od Ojca, iż jest to miejscowość, w której urodził się Józef Elsner, jak wiadomo nauczyciel Fryderyka Chopina i założyciel pierwszej uczelni muzycznej w Warszawie. Wiele lat później mocno poruszył mnie na Opolszczyźnie pierwszy kontakt z tamtejszą specyfiką ludnościową. Przejeżdżając autem przez niektóre tamtejsze miejscowości, niespodziewanie ujrzałem zza kierownicy ich niemieckojęzyczne nazwy, obok polskich, na szyldach drogowych. Zatrzymałem się w centrum jednej z tych miejscowości, gdy ujrzałem tam kompleks charakterystycznych betonowych krzyży i napisów w języku niemieckim upamiętniających miejscowych mieszkańców poległych podczas ostatnich wojen.

Część jednych z wakacji podczas studiów historycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim na początku lat sześćdziesiątych XX wieku spędziłem razem z kolegą Frankiem – przyszłym moim szwagrem, jako autostopowicz na Opolszczyźnie i Dolnym Śląsku. Gdy jednego z wieczorów rozbiliśmy nasz mikro-namiot nad brzegiem Jeziora Turawskiego, poruszył nas odgłos śpiewającej w pobliżu gromady weekendowiczów. Z głębi serca śpiewali oni w charakterystycznej śląskiej tonacji znaną pieśń „Już zachodzi czerwone słoneczko za las kalinowy” – oczywisty dla nas symbol Powstań Śląskich. W Brzegu zachwyciliśmy się przede wszystkim wymową dekoracji rzeźbiarskiej zdobiącej elewację budynku bramnego tamtejszego Zamku Piastowskiego. Jako przyszli historycy zapoznaliśmy się też z zabytkowymi obiektami w Otmuchowie, murami obronnymi w Paczkowie, wspaniałymi kościołami w Wambierzycach, Krzeszowie, kaplicą czaszek w Czermnej. Dotarliśmy też do Henrykowa, gdzie w opactwie Cystersów powstała słynna księga henrykowska z zapisem pierwszego zdania w języku polskim. Nie ominęliśmy Gór Stołowych, ani też Kotliny Jeleniogórskiej. W dwóch lub trzech małych miastach położonych na północ (względnie na północno-zachód od Jeleniej Góry) z dozą zdziwienia przyjęliśmy widok nowej, pseudo-zabytkowej zabudowy wzniesionej świeżo wokół tamtejszych głównych placów-rynków, w miejsce zniszczonych podczas drugiej wojny światowej kamieniczek. W każdym z przypadków kontrastowała ona z zachowanym obok w oryginalnym stanie kościołem względnie ratuszem.

Jednego razu nocowaliśmy niedaleko Gór Stołowych w drewnianym domu u kobiety, która rano poczęstowała nas jajecznicą i smażonymi grzybami rosnącymi w ogrodzie na powalonej kłodzie drzewa. Grzyby te nieznane nam spożywaliśmy raczej z obawą niż ze smakiem (wiele lat później dowiedzieliśmy się, iż to jadalne „opieńki”).

Kobieta z drewnianego domku opowiadała nam o swoich tragicznych przeżyciach na Wołyniu, gdzie banderowcy wymordowali całą jej rodzinę. Sama ocalała, ponieważ uciekając przed mordercami potknęła się i wpadła do głębokiego rowu…

Mile wspominam pobyty kuracyjne i wypoczynkowe na Dolnym Śląsku wraz z małżonką Ireną, w jednym przypadku także z teściami, mianowicie w sanatoriach w Dusznikach i Lądku Zdroju oraz w ośrodkach Funduszu Wczasów Pracowniczych (FWP) w Międzygórzu i Szklarskiej Porębie. W Dusznikach atrakcję stanowiły koncerty szopenowskie, a w Międzygórzu wieczorne występy zespołu muzycznego z Czech. Ciekaw jestem, czy w Międzygórzu, tuż przy drodze wjazdowej do tej miejscowości zachowała się willa „Paweł i Gaweł”, w której gościliśmy. Bardzo mgliście zapisał się w mojej pamięci mój krótki, narciarski pobyt przed laty w Karkonoszach wraz z grupą moich kuzynów. Pamiętam jedynie, iż co najmniej raz zjechałem wówczas na nartach słynną wówczas trasą „Lolobrigida”.

Oczywiście we Wrocławiu bywałem nie tylko w celu odwiedzenia wujostwa. W końcu lat 60-tych XX wieku „zaliczyłem” w tym mieście kurs dla „społecznych inspektorów pracy” (inspektorów do spraw bhp z ramienia związków zawodowych w „zakładach pracy”). Co najmniej dwa razy odwiedziłem to miasto jako uczestnik wycieczek, których celem było zapoznanie z konkretnymi obiektami. Jednym z tych obiektów była Panorama Racławicka, w innym muzeum Hydropolis. Z satysfakcją obserwowałem jak miasto gwałtownie podnosi się z ruin i odzyskuje dawną świetność.

Podczas niemal każdej wizyty we Wrocławiu starałem się zapoznać z możliwie licznymi tamtejszymi obiektami uznawanymi powszechnie za godne uwagi. W związku z tym pozostaję w poczuciu wielkiego podziwu wobec zaangażowania, z jakim powojenni, polscy mieszkańcy tego miasta upamiętniają istotne ich zdaniem tamtejsze wydarzenia, utrwalają pozostałości względnie ślady tamtejszych, różnorodnych osiągnięć kulturalnych: osiągnięć polskich (w tym piastowskich), czeskich, niemieckich i węgierskich. Jako poniekąd symbole niemieckich osiągnięć traktuję założony w 1811 r., niemal kompletnie zniszczony podczas drugiej wojny światowej, odnowiony po drugiej wojnie światowej wrocławski ogród botaniczny wraz z wzniesionym na jego terenie pomnikiem poety epoki romantyzmu Josepha von Eichendorffa oraz Halę Stulecia – nowatorskiego osiągnięcia budowlanego architekta Maxa Berga. W wielu miejscach we Wrocławiu (także w Sobótce i innych miejscowościach dolnego Śląska) można podziwiać kunsztowne dzieła mistrza kowalstwa artystycznego (m. in. ozdobne kraty, kute w żelazie rzeźby) Czecha Jaroslava Vonki. Jak wiadomo, początki powojennej polskości we Wrocławiu przypomina tablica pamiątkowa znajdująca się w pobliżu Narodowego Forum Muzyki z tekstem informującym, iż w maju 1945 r. odbyła się w tym rejonie tzw. Defilada Zwycięstwa. Wzruszające są bardzo licznie umieszczone przy wrocławskich ulicach figurki krasnoludków – symboli społecznego ruchu solidarnościowego. Historia tego ruchu i w ogóle historia powojennego Wrocławia znalazła odzwierciedlenie, jak wiadomo, w postaci muzeum o nazwie Zajezdnia.

Emocjonalnie czuję się bliski Wrocławiowi także w związku z portretem z XIX wieku moich krewnych, sióstr Aleksandry i Melanii Strzyżowskich, pędzla Alojzego Rejchana (namalowany w 1846 r.) eksponowanym od lat w stałej wystawie wrocławskiego Muzeum Narodowego, które gromadzi prace tego polskiego malarza. Aleksandra była babcią mojej babci Anny Strzeleckiej. Przed laty portret ten, zanim trafił do Wrocławia, ozdabiał mieszkanie mojej cioci w Krakowie.

Z satysfakcją stwierdzam, iż w stosunku do tego, co w swej młodości zaobserwowałem na Śląskich Ziemiach Odzyskanych, doszło tam do znacznych pozytywnych zmian. Odbudowano kwartały miast i miasteczek ze zniszczeń wojennych, w wielu miejscowościach zmodernizowano infrastrukturę, zagospodarowano użytki rolne, zintegrowano ziemie te z macierzą. Należy życzyć im dalszej pomyślności.

dr Andrzej Strzelecki

Emerytowany pracownik naukowy Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau

Myśl Polska, nr 27-28 (6-13.07.2025)

Idź do oryginalnego materiału