Co one mogą! Jedzą, srają i śpią…
– Wiesz iż od dzisiaj wszystko się zmieni?
* Tak, a co?
– No wiesz, takie maluszki to jednak duża odpowiedzialność.
* Ale, iż co?
– Noooo, chociażby te twoje nawyki. Musisz zdać sobie sprawę, iż twój czas nie będzie już należał tylko do ciebie. A gdybyś planował jakiś wypad z koleżkami na piwko czy ryby, to wykluczone!
* Ale przecież to tylko takie małe istotki. Co one mogą, jedzą, srają i śpią. Damy sobie radę…
– No nie wiem, nie wiem…
Jakiś czas później.
– Ciszej, musisz tak się drzeć? Co się tak tłuczesz, załóż kapcie i przestań stukać tymi buciorami! Przycisz radio i zamknij drzwi, bo chłód leci, chcesz żeby się przeziębił? Musisz tak głośno spuszczać tę wodę w toalecie? A tak w ogóle, czy ty nie za często chodzisz do tej toalety? Może byś się przebadał?! Nieee! nie włączaj światła, niech jeszcze trochę pośpi! Widzisz, co narobiłeś? To twoje chrapanie obudziło go! Teraz idź i zrób mleko, tylko żeby nie było za tłuste, bo dostanie sraczki! Ale za chude też nie może być, bo za chwilę będzie głodny i znowu będzie się darł!
* A może zamiast tego mleczka trochę mięska mu dam? Bo to mleko mu się przejadło. Memla i gryzie smoczek, ale ssać nie chce! I coś dziwnego dzieje się z jego skórą.
– Najwyraźniej brak czegoś w diecie, może hormonów mu potrzeba. Mięsko można spróbować, tylko pokrój drobniutko, bo się zadławi! A może daj mu gotowanego. Gotowane jest łatwiej przyswajalne. Tylko je trochę podgrzej, bo się przeziębi. (…) Czy ty widziałeś, jaki wielki miał brzuch po tym mięsku? Wzdęło go, a jak kupkował, to wyglądał jak ten wilk z bajki. „Wilku, czemu masz takie wielkie oczy? – Bo sram!
* To ja mu brzuszek pomasuję, to pomaga się wypróżnić. A do mleka dodam probiotyk i trochę glukozy, żeby mu rozluźnić stolec.
– A po jedzeniu dobrze by było, jakby trochę pobrykał. On ma zdecydowanie za mało ruchu. Inni mają rodzeństwo, a on jedynak jest!
* Nooo nie, miał rodzeństwo…!
– Ale teraz jedynak jest i nie wracajmy do tego!
* Rano muszę wyskoczyć do miasta na zakupy…
– Tylko nie za długo, bo ja też mam kilka spraw do załatwienia, a samego go zostawić nie możemy!
I tak w kółko, obowiązek 24 godziny na dobę. o ile myślicie, iż opiekujemy się berbeciem, to nic bardziej mylnego! Ledwie tygodniowe kocie bliźniaki straciły matkę i coś trzeba było zdecydować, więc podjęliśmy wyzwanie. Pamiętam, jak to było z moimi dziećmi. Naiwnie myślałem, iż dawno mam to za sobą. Jakże się myliłem! Opieka nad takim maluchem niczym nie różni się od opieki nad oseskiem, ciągle trzeba mieć się na baczności! Kotek już trochę podrósł i zaczął „raczkować”, to wszędzie go pełno, plącze się pod nogami i nietrudno go rozdeptać. A jak tylko zostawimy uchylone drzwi na taras, to nie oprze się pokusie, a świat wielki jest, a on/ona („pci” nie znamy) ciekawski, i nim się człowiek obejrzy, już buszuje po ogrodzie. A w nim wszystko nowe, ale też zagrożenia czyhają na każdym kroku. Nocą oczywiście nakarmić trzeba, bo płacze i długo tak może, a potem brykanie i wspinanie się na wielkoluda. Zaś najlepszym miejscem do wylegiwania się jest jego głowa, a nos robi za gryzaczek. Co najdziwniejsze, w tym podziale ludzkości na psiarzy i kociarzy, ja należę do tych pierwszych, a tu taka próba…! Może jak podrośnie nauczę go szczekać i będzie kompromis względem upodobań.
PS Muszę kończyć, bo kotek poznaje litery i może sam będzie chciał coś napisać.
Źdźbło w oku bliźniego, a belki we własnym…
„Nie ma tego złego…”. Może i dobrze się stało, iż ta sprawa z pieniędzmi z KPO wypłynęła, bowiem ludzie, a zwłaszcza zwolennicy pis, zaczynali zapominać o przekrętach koalicji zjednoczonej prawicy. O miliardach, które sprzeniewierzono, a winnych nie ukarano. To, iż opozycja poczuła krew, nie dziwota. Taka jej rola: piętnować i wytykać błędy politycznemu przeciwnikowi. Wszak każde potknięcie jednej strony, to woda na młyn drugiej.
Daleki jestem od symetryzmu, bo to gówniarzeria jest, zachowanie niegodne polityka, i nie tłumaczy własnych błędów, tylko jest dla nich przykrywką, zasłoną dymną, sposobem na odwrócenie od siebie uwagi społeczeństwa. Jakież to święte oburzenie ogarnęło pisowców, kiedy ujawniono jakąś niegospodarność w wydatkowaniu funduszy z KPO. No pierwsi sprawiedliwi! A gdzie było ich oburzenie, kiedy to ich ludzie kręcili lody na miliardy złotych? Moralność Kalego? Oni wszystko zamiatali pod dywan. Praktycznie nic się nie stało, nie było tematu. Nie ma tematu Funduszu Sprawiedliwości, nie ma tematu Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, nie ma tematu Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, nie ma tematu Funduszu Rozwoju Rolnictwa, nie ma tematu Państwowego Funduszu Narodowego, nie ma tematu Orlenu, jego filii w Szwajcarii i półtora miliarda dolarów wyrzuconych w błoto, nie ma tematu Ostrołęki, nie ma tematu respiratorów, maseczek, wyborów kopertowych…
W odróżnieniu od podejścia pisiorów, premier wraz z całą koalicją rządową pochylił się nad problemem i stara się wyjaśnić nieprawidłowości, o ile takowe zaszły, i wyciągnąć konsekwencje wobec osób odpowiedzialnych za ewentualne błędy. Jeszcze raz powtórzę: nie ma tego złego… Rzecz jedynie w tym, żeby do społeczeństwa dotarł adekwatny przekaz, do całego społeczeństwa. Uderzyć się w pierś i przyznać do błędu, męska rzecz, ale zakłamywać przeszłość, przemilczać i czekać na swoją kolej, to dopiero jest podłota i wyrachowanie!
Ileż to razy Morawiecki musiałby podawać się do dymisji (z powodu dużo większych afer), gdyby miał honor i brał odpowiedzialność za własny rząd? Nadarzyła się okazja, aby pisiorów zwalczyć ich własną bronią. Może obecny rząd powinien stworzyć taką listę afer pisu i ją opublikować, podając szacunkowe straty Skarbu Państwa. Może wówczas dotrze coś do tych zatwardziałych głów, zaślepionych nienawiścią do demokracji i fanatyczną miłością do pisu jego zwolenników.
Antyteza
Tak myszkując w letnie popołudnie po literaturze natknąłem się na wypowiedź niejakiego A. Hitlera (wiem, iż tak jak Herostrates powinien być zapomniany, ale nie jest), który na spotkaniu z prawnikami wypowiedział znamienne słowa: „Nie interesuje mnie prawo, interesuje mnie sprawiedliwość”. I uderzyła mnie arogancja i jednoznaczność tych słów.
Nie, nie bójcie się, nie mam zamiaru przeprowadzać egzegezy tej „złotej myśli”, ale coś w tych słowach musiało być, iż mnie poruszyły. Nie mam na myśli sensu tej wypowiedzi, bo ona jest płytka, ale słowa: prawo i sprawiedliwość, jakże wzniosłe. Skąd ja to znam? Prawo i sprawiedliwość? Czy to nie są aby pojęcia wzajemnie wykluczające się? Ten niedogolony gość ze śmiesznym wąsem dostrzegł ten niuans, zauważył ten paradoks prawny, rzecz bez precedensu w wymiarze sprawiedliwości, i na nim oparł swój punkt widzenia.
Jeszcze raz: prawo i sprawiedliwość. Nie widzicie sprzeczności? Już Tuwim rozdzielił te dwa pojęcia – „prawo niech zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość, sprawiedliwość”. Bo semantycznie, prawo i sprawiedliwość nie może stać w jednym szeregu, bo to oksymoron jest (uczciwy złodziej). To tak, jakby uczciwość uzależniać od okoliczności albo prawdę od punktu widzenia.
O dziwo, w naszym kraju znaleźli się tacy, którzy postanowili połączyć wodę z ogniem i nazwać swoją partię „prawo i sprawiedliwość”. Nie ma co mówić, wyzwanie ogromne i oczekiwania społeczne też wyidealizowane, bowiem większość obywateli myśli, iż te dwa terminy przenikają się wzajemnie, uzupełniają. A tu bynajmniej! Po ośmiu latach rządów tej nieszczęsnej, słownej hybrydy efekt mógł być tylko jeden. Prawo stało się jeszcze doskonalszym narzędziem do ugruntowania władzy, a sprawiedliwość – niedościgłym idee fiks niepoprawnych marzycieli.
Czym zatem jest Prawo i Sprawiedliwość? Ucieleśnieniem idei demokracji czy jego antytezą i cynicznym graczem?
Co z nami nie tak?
Nie będę ściemniał, iż byłem pilnym uczniem, bowiem akurat w czasie, kiedy trzeba było przyswajać wiedzę, miałem inne, ważniejsze rzeczy na głowie, aniżeli zakuwanie. Ale z ręką na sercu przysiąc mogę, iż kiedy już dotarło do mnie, iż „wiedza to potęgi klucz”, zaległości nadrobiłem z nawiązką. Stosowne będą tu słowa jednego takiego, co to chcielibyśmy go jak najszybciej zapomnieć: „Ja to się ciągle uczę”, a już historia to mój konik, w którą również wpisuje się ów wyżej wzmiankowany.
Długo nie mogłem przekonać się do historii Rzeczypospolitej jako takiej, bo to raczej smutna epopeja jest, ale cóż było robić. Na sienkiewiczowskim wizerunku kraju się nie pozna ani nie zrozumie, wręcz przeciwnie, bo to jakieś krzywe zwierciadło jest, ale przemogłem się, choć bolało. A jak historia, to i polityka, która ją pisze. Józef Szujski powiedział: „Fałszywa historia mistrzem fałszywej polityki”, i wiedział, co mówi. I nie, żeby szargać przeszłość. Wystarczy ją tylko lekko zafałszować, zmodyfikować, i powstanie całkiem przyjemny, choć daleki od rzeczywistości obraz kraju, taki bardziej epicki, z etosem Polaka-bohatera. A to całe zło, które wydarzyło się za jego sprawą, wygumkować należy, wymazać z pamięci narodu.
Ileż to razy musieliśmy zakłamywać historię, żeby była odpowiednia dla tych, którzy nami rządzili? I nie trzeba sięgać pamięcią w zamierzchłe czasy, wszak wczoraj to już wystarczająco dawno, a dziś i jutro to jego konsekwencje. Bo o ile na przeszłość jako taką możemy patrzeć z dystansu i na chłodno komentować, to już na bieżące sprawy, które toczą się sto razy szybciej niż sto lat temu, musimy reagować natychmiast. W przeciwnym razie wszystko wymknie się spod kontroli.
Dziś rządzi Koalicja 15 października (dla niektórych 13 grudnia), która przejęła schedę po zjednoczonej prawicy, i o zgrozo, za całe zło tego świata odpowiada ona. Duża, a choćby – ośmielę się zauważyć – przeważająca siła naszego społeczeństwa zapadła na amnezję i zapomniała lata rządów pis-u i jego popleczników. A sama rzeczona formacja forsuje taką narrację, iż tylko bystry umysł jest w stanie się w niej połapać. Bo jak ludzie zapamiętali ośmioletnie rządy Kaczyńskiego i jego przydupasów? A jak sama zjednoczona prawica do nich się ustosunkowuje i na czym buduje swój wizerunek?
To jest właśnie historia najnowsza, historia, którą ludzie pamiętają jakoś tak wybiórczo, ze wskazaniem na te aspekty, które suflują PR-owcy pis. Co prawda daleko im do Sienkiewicza w rysowaniu szlachetnych postaci, ale przy obecnych medialnych możliwościach, przyznać należy, iż czynią to zaskakująco skutecznie. Druga strona, choć staje na głowie, nie jest w stanie wyplenić ze świadomości obywateli niczym nieuzasadnionej, ślepej fascynacji pisem, na przekór faktom i zdrowemu rozsądkowi.
Właśnie niedawno zakończyło się spotkanie Trumpa z Putinem, i mimo niezaprzeczalnych rosyjskich zbrodni w wojnie z Ukrainą, słowa dyktatora i prezydenta brzmiały jednako, ze wskazaniem na dyktatora. Gdzieś te wszystkie zbrodnie rozmyły się, a tragedia narodu ukraińskiego była tylko tłem całego medialnego zamieszania. Tyle było buńczucznych zapowiedzi Trumpa, i co? Wszystko to pusta gadanina, zasłona dymna dla własnej polityki. Prezydent Zełenski, ofiara rosyjskiej napaści, podczas spotkania w Białym Domu był poniżany przez trumpistów, zaś zbrodniarz przyjmowany był z honorami na salonach.
Czy ktoś to rozumie? A na naszym podwórku podobnie. Teraz wszyscy „huzia na Józia”, bo coś tam z KPO, a reszta idzie w zapomnienie. I gdybym sam nie był świadkiem tego wszystkiego, co działo się przez ostatnich sześćdziesiąt lat, historycy mogliby wmówić mi każdą bujdę, łącznie z tą, iż pis to patrioci, a Kaczyński zbawcą narodu jest. I iż zamach był w Smoleńsku, a Macierewicz jest przy zdrowych zmysłach. I iż Ukraina napadła na Rosję. Bo to, iż Polska odpowiada za wybuch II wojny, każdy wie, i iż były Polskie Obozy Zagłady. A Polacy to jedyni sprawiedliwi wśród narodów świata. Za co, na litość boską, Polacy kochają pis…?
Who i who?
Nostradamus wieszczył, iż o ile ludzkość nie opamięta się i nie będzie w stanie sama zadbać o siebie i świat, w którym żyje, czeka ją zagłada. Wielkie mi odkrycie. „Szanuj zdrowie należycie, bo jak umrzesz, stracisz życie” (Aleksander Fredro). Czy Fredro też był jasnowidzem? Wszak to są oczywiste oczywistości! Ale nie dla wszystkich. „Kto sieje wiatr, zbiera burze” – to już bliżej tematu, ale czy na pewno?
Już jedenaście lat Putin okupuje część terytorium Ukrainy, i z każdym rokiem nabiera coraz większego przekonania, iż to terytorium prawnie mu się należy. Próbuje przejąć je przez zasiedzenie, skoro nie może militarnie. Tylko iż Ukraina, i może jeszcze kilka europejskich państw, pamięta, iż w 1991 roku uzyskała niepodległość w granicach uznanych przez międzynarodową opinię publiczną, które stały się jej integralnym, nienaruszalnym terytorium. Ba, świat poszedł jeszcze o krok dalej, i w 1994 roku namówił Ukrainę do pozbycia się arsenału nuklearnego, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa, pokoju i nienaruszalności granic. I ona to kupiła! A po chwili obudziła się z ręką w nocniku (te gwarancje dały w Memorandum Budapesztańskim: Rosja, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania).
Po dwudziestu latach umowa przestała obowiązywać. Rosja w 2014 roku najechała Ukrainę, zajęła Krym oraz Donbas, i konflikt ciągnie się do dziś. Kruche zawieszenie broni, podpisane w Mińsku w 2014 i 2015 roku, zdało się na nic ,i w 2022 roku rosyjska machina wojenna uderzyła ze zdwojoną siłą, nic sobie nie robiąc z oburzenia świata. Konflikt trwa już ponad trzy lata i końca nie widać, ale znalazł się jeden odważny, który postanowił go zakończyć, gubiąc się w meandrach dyplomacji i zdrowego rozsądku.
Jedenaście lat to szmat czasu. Pewne fakty mogły umknąć, zatrzeć się w pamięci, być przeinaczone, opacznie interpretowane itd. I taka zagmatwana sytuacja stała jest punktem wyjścia do obecnych negocjacji. Nowy włodarz na Kapitolu w ciągu kilku miesięcy zorganizował dwa spotkania na szczycie. W Białym Domu odegrał szopkę z udziałem ofiary, prezydenta Zełenskiego, oraz kilka miesięcy później wyreżyserował na Alasce równie medialny spektakl, tym razem trącający farsą, z udziałem agresora, dyktatora Putina.
Te dwie skonfliktowane ze sobą strony gościł u siebie prezydent Tramp, i wszystko byłoby OK – bo to zatroskany o losy świata polityk jest, mąż stanu aspirujący do Pokojowej Nagrody Nobla, człowiek o wielu twarzach i talentach, wizjoner, który zada kłam przepowiedniom słynnego profety – gdyby mu się osoby nie pomyliły… Zełenski dostał burę za arogancję i sianie fermentu, zaś Putin przyjmowany był z najwyższymi honorami, niczym szczery przyjaciel, który nie doznał od gospodarza, jak nakazuje prawo gościnności, żadnych przykrości. Nikt mu choćby nie zasugerował, iż jego ręce spływają krwią tysięcy niewinnych ofiar.
To był obrzydliwy moment patrzeć na Trumpa, jak łasi się do Putina. I ta jego pokojowa oferta. Przystań na warunki mojego przyjaciela i będziesz miał pokój, przyszłość Ukrainy leży w Twoich rękach – zwrócił się do prezydenta Zełenskiego. No geniusz dyplomacji i negocjacji. Więcej nam takich trzeba, a za niedługo cała Europa będzie posługiwała się cyrylicą. Żeby temu zapobiec, unijna delegacja pojechała do Waszyngtonu na spotkanie z tym wybitnym strategiem i mistrzem ciętej riposty, gdzie będzie próbowała negocjować i uzgadniać wspólne stanowisko wobec nieugiętej postawy Putina. I tylko Zełenskiego mi żal, i może tych koni z Janowa, które swego czasu też padły ofiarą politycznych rozgrywek.
PS Batyr, jak ten Piłat, umył ręce!
Przysłowia mądrością narodu. Pierwsze koty za płoty
Konstytucja konstytucją, kohabitacja kohabitacją, a „karawana idzie dalej”. Co się stało, to się nie odstanie, „słowo się rzekło, kobyłka u płotu”, „siła złego na jednego” – tak wygląda w tej chwili nasza scena polityczna. Ale można było się tego spodziewać jeszcze przed wyborami, tylko kto z wyborców zastanawiał się, jak będzie wyglądała kooperacja rządu z nowo wybranym prezydentem, i gdzie w tym wszystkim będzie interes państwa.
My już wiemy, czym dla Batyra jest prezydentura i do czego będzie wykorzystywał stanowisko. Jakże nierozsądne ze strony kancelarii prezydenta było wysuwanie się przed szereg w kwestii międzynarodowej dyplomacji. Dotychczasowi pisowscy partyjni aparatczycy sądzili, iż polityka międzynarodowa to bułka z masłem, iż to kontynuacja krajowej, tylko w wydaniu międzynarodowym. Tymczasem okazało się, iż to inna liga, iż oszołomstwo źle jest widziane na salonach i iż łatwo można się skompromitować. I wcale nie chodzi tu o wizerunek państwa, a o wizerunek prezydenta, jego zaplecza i jego wyborców.
Powiadają: „jak cię widzą…”, ale obraz Polski jako państwa to dwa światy, dla ludzi interesujących się polityką jest czytelny, zero-jedynkowy. Pięćdziesiąt procent głosowało na Rafała Trzaskowskiego, a drugie tyle na Batyra, ze wskazaniem na Nowogrodzkiego przedstawiciela społeczeństwa. Przeciąganie liny między prezydentem a rządem rozpoczęło się od pierwszego dnia po zaprzysiężeniu, i nic nie wskazuje, żeby ktoś przeciągnął ją na swoją stronę (Konstytucja nie pozwala!).
Niczym nieuzasadnione prezydenckie próby narzucenia własnej retoryki w stosunkach z prezydentem Stanów Zjednoczonych – podkreślam, z prezydentem, a nie ze Stanami Zjednoczonymi – spaliły na panewce, bowiem niestabilność emocjonalna jednego i niedoświadczenie drugiego zamknęły pole do dyskusji. Jednakowoż wakat w europejskiej delegacji był bardzo wymowny. Paradoksalnie, brak polskiego głosu odbił się szerokim echem w światowych i krajowych mediach, a komentarze są bardzo jednoznaczne w treści, i raczej niepochlebne.
Kto odpowiada za taki stan rzeczy? Oczywiście „wina Tuska” (przypominam, iż w 2010 roku inny prezydent próbował na własną rękę zorganizować wyjazd, do Smoleńska, i wszyscy wiemy, jak to się skończyło! Oczywiście „wina Tuska”…). Jak skomentował tę sytuację premier? Ano skwitował ją wiele mówiącym porzekadłem – „Pierwsze koty za płoty”, licząc na szybkie opamiętanie się wichrzycieli i konstruktywną współpracę w kwestiach międzynarodowych w przyszłości. I „tylko koni żal”.
Za wolno, za blisko, za nisko!
Bywają konkursy, w których nie jest przyznawana pierwsza nagroda, a choćby druga i trzecia, ewentualnie wyróżnienie, jako zachęta do dalszej wytężonej pracy. A dlaczego? Bowiem poprzeczka oczekiwań zawieszona była wysoko, i nikt jej nie pokonał. Spełnienie i tak zaniżonych minimów kwalifikacyjnych to trochę za mało, żeby ubiegać się o najwyższe laury. Tymczasem okazuje się, iż ono może wystarczyć do zdobycia medalu Mistrzostw Polski.
Czy umiejętność gry na organkach kwalifikuje do startu w konkursie muzyki organowej, tudzież w konkursie orgiastycznym? Czy fakt posiadania prawa jazdy upoważnia do startu w wyścigu Le Mans? Czy umiejętność jazdy na rowerze jest przepustką do startu w Tour de Pologne? Wydaje mi się, iż odpowiedź jest zbędna. A jednak taki kazus miał miejsce. Zapytacie gdzie? Spieszę z odpowiedzią – na Lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski.
Wyniki, jakie osiągali zwodnicy w większości konkurencji, to blamaż. I żadne tłumaczenie tego nie zmieni. A iż śnieg, a iż wiatr, a iż zimno… Gdyby było ciepło, znalazłyby się inne wymówki: a iż gorąco i rzadkie powietrze, a to, iż miękki tartan i słońce w oczy, i fatamorgana itd. Na pewno brakowało zawodnikom dopingu, ale tutaj rodzi się kolejne pytanie: czy zawodnicy nie starali się, by nikt ich nie dopingował z trybun, czy też trybuny świeciły pustkami, bo nie było czego oglądać?
Sami komentatorzy, zażenowani poziomem niektórych konkurencji, chowali głowę w piasek i uciekali od tematu, byle nie psuć wizerunku zawodów rangi mistrzowskiej. Coś jednak jest na rzeczy, ale głośno nikt tego nie powie. A wypadałoby. Jaki jest poziom sportowy naszej reprezentacji przed Mistrzostwami Świata? Jakie mamy sportowe szanse w zderzeniu ze światową lekkoatletyką? W Tokio nastąpi weryfikacja poziomu sportowego naszej reprezentacji z innymi drużynami, i obawiam się, iż będzie to bolesna konfrontacja.
Nie chcę być złym prorokiem, nie zamierzam siać defetyzmów, może wszystko będzie dobrze. Może to ogólnoświatowa tendencja spadkowa jest i porównywanie obecnych wyników do tych z przeszłości, to błąd. I okaże się, iż złamanie 10 sekund na 100 metrów jest niemożliwe, iż pokonanie 8 metrów w dal to marzenie ściętej głowy, iż 16 metrów w trójskoku to bariera nie do pokonania itd! Jest takie fajne powiedzenie: „Zawsze znajdzie się jakiś Eskimos, który będzie pouczał Murzynów, jak przetrwać w tropikach”. Więc ja nikogo nie pouczam, wszak nie jestem Eskimosem.
Pycha z tronu spycha
Szklana pułapka, a może szklanką po łapkach? Zwołana przez prezydenta Batyra Rada Gabinetowa miała być demonstracją siły obozu prezydenckiego. Tymczasem stało się to, co stać się powinno. Przez ostatnie dni miałem wrażenie, iż przeoczyłem jakiś istotny fakt z bieżącej historii naszego państwa, i iż Konstytucja, która umocowała nowo wybranego prezydenta na fotelu głowy państwa, przestała obowiązywać, a funkcjonująca do tej pory (z różnym skutkiem) Republika parlamentarna zastąpiona została Królestwem lubo Systemem prezydenckim.
Poszperałem tu i ówdzie, i utwierdziłem się w przekonaniu, iż żadnego przewrotu nie było. Zachowany został trójpodział władzy i obowiązujący do tej pory model organizacji państwa. To dlaczego odniosłem wrażenie, iż coś się jednak zmieniło, iż oś władzy została przesunięta jakby na prawo? Już mi świta. To ostatnie prezydenckie weta poczyniły mi mętlik w głowie, i przypomniały mi się znane z okresu I Rzeczypospolitej bolesne czasy liberum veto.
Warcholstwo szlachty to jedno, ale teraz głowa państwa zaczyna burzyć przyjęty, konstytucyjny porządek. Uprawnienia prezydenta są jasno określone w Konstytucji, i nigdzie nie jest napisane, iż prezydent może prowadzić własną politykę wewnętrzną i zewnętrzną. Wszystkie te działania przynależą się rządowi RP. On może jedynie współpracować dla dobra kraju. Dobrze się stało, iż premier przypomniał prezydentowi, gdzie jego miejsce i jakie są jego kompetencje. „Tyle znacy, co Ignacy, a Ignacy gówno znacy”.
Powiadają, iż Mościcki był marionetką w rękach Piłsudskiego. Kim zatem jest Batyr? Czyją marionetką? Kto nim steruje i komu on służy? Nie będzie porozumienia na linii prezydent-rząd, albowiem ośrodek władzy musi walczyć z uzurpatorem, dla którego prywata i interes polityczny są ważniejsze od interesu Najjaśniejszej. Aż trudno sobie wyobrazić, jak będą wyglądały dwa kolejne lata rządów Koalicji 15 października. Ale spotkanie Rady Gabinetowej z prezydentem było punktem zwrotnym we wzajemnych relacjach. Teraz już każdy, kto interesuje się polityką i komu nie jest obojętna przyszłość kraju, wie, jakie są intencje jednej i drugiej strony, i „Święty Boże nie pomoże”…
Warto rozmawiać. Spotkania z ciekawymi ludźmi
Tak sobie z głupia frant wdałem się w dyskusję z kumplem, i ni stąd, ni zowąd zeszło na siatkówkę. Jakże odkrywcze było stwierdzenie mojego interlokutora na temat zasad, a może przepisów tejże gry. Aż mnie zamurowało. On wymyślił, iż to wszystko, co w tej chwili obowiązuje, to psu na budę, iż to, ogólnie rzecz biorąc, nie ma sensu. Bo o co chodzi w tej grze? Upraszczając, żeby dobić się do parkietu drużyny przeciwnej. Wiec każde wybicie piłki poza boisko powinno być liczone na korzyść obrony, wszak piłka nie dotknęła parkietu.
Idiotyzm. Ale jakaś logika w tym jest. Tylko iż takie podejście wywraca całą dyscyplinę do góry nogami. Równie nowatorskie rozwiązanie zaproponował względem piłki nożnej: grę bez spalonych, bo to uatrakcyjniłoby dyscyplinę, a takie spalone ograniczają inwencję drużyny. Niby tak, ale to byłaby rewolucja, to byłaby już całkiem inna gra, inna taktyka, inne ustawienie itd.
Idąc tym tropem, w piłce manualnej można by wymazać koło, w siatkówce „trumnę”, i byłaby wolna amerykanka. Zmitrężone pół godziny, a może więcej, na jałowej dyspucie wydawało mi się stratą czasu dopóty, dopóki nie wdałem się w dyskusję z jednym, potem kolejnym i jeszcze innym oponentem politycznym.
Bóg mi świadkiem, nikt nie ma na czole napisane, kto jest kto i jaką opcję reprezentuje, a spotykając kogoś, zamienić słów kilka na ten czy inny temat, choćby z czystej kurtuazji, jest rzeczą ze wszech miar mile widzianą, a choćby pożądaną. Najlepiej jest rozmawiać o pogodzie, temat neutralny, ale i on może wywołać kontrowersje i nastręczyć kłopotów, to tylko kwestia czasu, interpretacji słów i nastawienia. Przykładowo: suche mamy lato. Na pozór banalne stwierdzenie może nam się odbić czkawką, bo w oczach rozmówcy za ten fakt nie odpowiada efekt cieplarniany, będący skutkiem działalności człowieka, ale zła polityka Tuska i jego rządu!
Nie będę rozwodził się dłużej nad złą wolą dyskutanta, i od razu przejdę do meritum. Całkiem niedawno, zwiedziony osobowością rozmówcy, bąknąłem coś o obronności, o kolosalnych pieniądzach wydawanych na zbrojenie, kiedy tyle innych palących potrzeb jest w kraju, rozumiejąc, iż w obecnej sytuacji geopolitycznej jest to niezbędny wysiłek. I dostałem za swoje!
– Przed kim to my musimy się bronić? – padło pytanie.
– Noooo, jak to przed kim? Przed zagrożeniem ze Wschodu, przed Putinem i jego wielkomocarstwowymi zakusami. Od dawna wiadomo, iż Ukraina to tylko przyczółek, on chce iść dalej, a na pewno marzy mu się połączenie Królewca z resztą państwa – wydukałem.
– Bzdury, to histeria lewaków jest i euroentuzjastów. A tak naprawdę, to Putin tylko zrobił to, co zrobić powinien. On musi dbać o interesy swojego państwa – usłyszałem tłumaczenie.
– Ale zagarnięcie Ukrainy stanowi realne zagrożenie dla suwerenności Polski – próbowałem tłumaczyć.
– Niby czemu? Taka histeryczna narracja potrzebna jest dla tych z Brukseli. To oni czerpią największe korzyści z tej rozpętanej rusofobii. Patrz, jak reaguje Trump. On chce pokoju, on chce się dogadać. To Unia chce wojny, chce zaistnieć, chce coś znaczyć, a już dawno można było ją zakończyć.
– Ale jak, na jakich warunkach?
– Warunki są proste: Ukraina musi zrezygnować ze swych aspiracji przystąpienia do Unii, do NATO, i pogodzić się z utratą anektowanych terenów.
– Ale to byłaby druga Jałta? – próbowałem oponować.
– Pokój musi kosztować, na szczęście Ukrainę, nie nas.
– Ale jak padnie Ukraina, następni na liście możemy być my! A wcześniej kraje bałtyckie – pisałem całkiem możliwy scenariusz.
I można tak było ciągnąć tę rozmowę w nieskończoność, bowiem to nie pierwszy już raz spotkałem się z taką retoryką, jakby sterowaną przez prorosyjskie siły, które ulokowały się po prawej stronie naszej sceny politycznej, dla której główne zagrożenie dla tożsamości państwa i innych wzniosłych, górnolotnych określeń (grandilokwencje) stanowi Zachód, bagatelizując faktyczny stan rzeczy.
I tak, wracając do początku felietonu, czysto akademicka dyskusja o zmianie zasad takiej czy innej dyscypliny sportu stała się asumptem do komentarza nad obecnym geopolitycznym porządkiem świata, w którym międzynarodowe prawo i powojenne status quo było gwarantem jego stabilnego pokoju, a wprowadzanie jakichkolwiek innowacji może je zburzyć. W football można grać jajowatą piłką, tylko iż nie ma to nic wspólnego z grą w piłkę nożną, a jakąś tam amerykańską. Można też przyjąć, iż słowo „mir” znaczy pokój, ale kiedy doprecyzujemy – „ruskij mir”, to już będzie „nie-pokój”!
Rosyjska ruletka
Są takie miasta, które cieszą się złą sławą. Był tajemniczy Kuba Rozpruwacz z Londynu, był domniemany Wampir z Zagłębia, a w tej chwili mamy jedno miasto w Polsce, które nie bez kozery może dołączyć do listy najniebezpieczniejszych miast świata, gdzie trup ściele się gęsto. Jakaż to miejscowość? – zapytacie.
Niewielka (21 500 mieszkańców), bardzo malowniczo położona, z cudownym starym miastem i gościnnymi mieszkańcami. Dlatego wierzyć się nie chce, iż w takiej sielskiej scenerii mogło zagnieździć się zło. Nie ma dnia, żeby nie dochodziło w miasteczku do przestępstw najcięższego kalibru, poczynając od porwań, poprzez kradzieże, oszustwa oraz wymuszenia, aż po morderstwa – tych jest najwięcej, to istna plaga. Aż dziw bierze, iż miasto jeszcze się nie wyludniło. Po pierwsze, z racji liczby zgonów, po wtóre, z powodu strachu, jaki musiał paść na mieszkańców, którzy na przekór faktom trzymają się swojego habitatu.
To z pozoru senne miasteczko tętni życiem, jakby nigdy nic, jakby odium wiszące nad autochtonami ich nie dotyczyło, a wiedzieć trzeba, iż ręka niesprawiedliwości może dosięgnąć każdego. Cały ten horror zaczął się w 2008 roku i trwa po dziś dzień, i nie ma sposobu, żeby temu zaradzić. Co prawda wykrywalność przestępstw jest stuprocentowa, ale co z tego, skoro ofiarom nie zwróci to życia, a rodzinom bliskich. To nasze „Miasteczko Twin Peaks” ma swoje tajemnice, ma też swojego przewodnika duchowego, a jak trzeba, to choćby egzorcystę. Człowieka, który trzyma rękę na pulsie, a w razie potrzeby służy radą i pomocą, co nie znaczy, iż jest w stanie uchronić mieszkańców, a zwłaszcza przyjezdnych przed nieszczęściem.
Nagła śmierć wpisana jest w szarą codzienność i paradoksalnie ożywia monotonię dnia powszedniego, bez której to tylko się zabić! Godne podziwu jest poświęcenie przyjezdnych, ludzi, którzy wiedząc, co ich czeka na końcu drogi, mimo wszystko decydują się odwiedzić ten malowniczy zakątek Polski. Zastanawiam się, czy nie zdecyduję się zwizytować najniebezpieczniejszego miasta w kraju, chociaż kto wie, czy nie byłoby bezpieczniej wpaść na dzień do Tomaszowa. Ale ci, którym udało się unieść cało głowę z tego miasta grzechu, wywożą z niego niezapomniane wspomnienia, a ofiara złożona z nieszczęśników, którzy polegli na ołtarzu sławy, wpisana jest w politykę PR-owską władz miasta, która sprawdza się i nie odstrasza ryzykantów żądnych silnych wrażeń (to taka rosyjska ruletka, na kogo popadnie, na tego bęc).
Jest jeszcze jedno miejsce w kraju, które dzięki X muzie stało się znane i zmieniło swój wizerunek. To Jeruzal. Ale tam atmosfera raczej sielska, a problemy zaściankowe, i przez dziesięć lat nikogo nie zamordowano. Co prawda jest powiedzenie: „Kto ma pecha, temu w drewnianym kościele cegła na głowę spadnie”, dlatego nie ma co zaklinać rzeczywistości. W „małym Rzymie” można przeżyć „pierwszy raz”, zaś w jeruzalskim drewnianym kościółku może wydarzyć się tragedia. Wszystko zależy od fantazji i wyobraźni „s-twórcy”.
PS Polskie seriale to kopalnia wiedzy o naszym kraju. Może czasem przedstawianym w krzywym zwierciadle, ale w sposób niedaleko odbiegający od rzeczywistości.
Kot to nie pies
Nie wiem po co, jak i dlaczego, i czym sobie zasłużyłem na takie wyróżnienie i zaufanie, ale fakt jest faktem. Myślałem, iż do trzech razy sztuka i koniec. Dlatego, kiedy kolejna kotka oznajmiła nam, iż jest kotna (na wsi to nie jest stan nadzwyczajny), fakt ten przyjęliśmy z mieszanymi uczuciami, bowiem po ostatnich doświadczeniach jako rodzina zastępcza, nasz entuzjazm do kotów lekko przygasł.
Bo co innego jeden, dwa, no trzy, ale naście, to już małe schronisko. Tym razem najstarsza z kociej rodziny nie potrafiła oprzeć się wdziękom kocura, który zalicza wszystkie panny w okolicy, pozostawiając po sobie genetyczny ślad. Jego zła sława bawidamka i lowelasa nie zniechęciła skądinąd doświadczonej kotki (trzy podrostki siedzą u nas na garnuszku bez żadnych świadczeń) do amorów, co poskutkowało rzeczonym wcześniej faktem zapłodnienia. Kotka ta, doświadczona w rodzicielstwie, zawsze rodziła sobie po kociemu, szukała ustronnego miejsca i tam wiła, a potem wychowywała potomstwo, światu przedstawiając już dobrze wyrośnięte latorośle.
– Nie ma obawy – myślałem sobie, tym razem będzie tak samo, ona doświadczoną matką jest. Czas mijał, kotka chodziła własnymi ścieżkami i puchła, aż przyszedł czas rozwiązania. Trzy razy byłem akuszerem, to już wiedziałem, co się święci, ale wciąż naiwnie wierzyłem, iż w jej oczach ktoś taki jak ja nie zasługuje na zaufanie, bo ja psiarz jestem. A dzień był parny, wszystkie drzwi otwarte na oścież, każdy może sobie wejść i wyjść, ale żeby zaraz z takim bagażem?! Toż to nadużycie zasad gościnności.
Chodzi sobie Plamka (wspominana bohaterka), zezuje na mnie, ja uciekam wzrokiem, porozumienia zero. Właśnie siedziałem przy komputerze i coś pisałem, ona wydawała się zainteresowana, przysiadła się i mnie kokietuje. Ja pozostaję niewzruszony jak skała. Środek dnia, wokół gwarno i parno, w takich warunkach tylko kobieta może rodzić, ale w żadnym wypadku kotka. Leży sobie koteczka obok mnie, jej syn z ostatniego miotu przyszedł w odwiedziny i zaczął ją ssać. Koniec świata, pomyślałem, ale co mi tam. Mały wydoił mamuśkę, co wprawiło mnie w osłupienie i sobie poszedł, ja zostałem. Nie minęło kilka minut i, o zgrozo, obok mnie leży już nie jedna kotka, ale kotka z oseskiem, i jakby nigdy nic, wylizuje go.
Święta naiwności – żachnąłem się, iż kolejny raz dałem się nabić w butelkę. Przebiegłość zwierzęcia zmuszonego do działania jest chyba równie bezwzględna jak ludzka, a może i bardziej, a ja wystrychnięty na dudka i postawiony przed faktem dokonanym, po raz kolejny musiałem ugiąć się przed siłami natury. Szafa narożna po raz czwarty stała się porodówką i żłobkiem dla pięciu kociąt. A ja tak marzyłem o piesku…
PS Uważajcie na koty, zwłaszcza kotki. To przebiegłe ladaca!
To nie moja ręka!
Ponoć to są słowa Sołżenicyna. o ile choćby nie, to nic nie szkodzi: „Oni kłamią. My wiemy, iż oni kłamią. Oni wiedzą, iż my wiemy, iż oni wiedzą, iż kłamią, i mimo to wciąż kłamią.” Czemu tak? Dla zachowania pozorów. Tylko po co? Wszak oni mogą wszystko, mają ku temu wszelkie argumenty.
Polityka, a zwłaszcza dyplomacja, to gra słów i pozorów, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Niby fakty są faktami, z którymi się nie dyskutuje, a jednak… Chmara dronów, która wtargnęła w naszą przestrzeń powietrzną, to fakt, ale już kto był sprawcą tej niemiłej wizyty nad naszymi głowami, nie jest takie oczywiste. Według relacji takich czy innych analityków, polityków, politologów, tak na dobrą sprawę mógł to uczynić każdy, i jest to bardziej prawdopodobne aniżeli pewniak w wyścigach konnych.
Eksperci wojskowi widzą jednego winowajcę, ale nikt głośno i jednoznacznie tego nie powie. Raczej z ogródkami, w domyśle, i broń Boże oskarżać bezpodstawnie. Ławrow mówił, iż ubolewa nad incydentem i iż jako minister spraw zagranicznych Rosji, dla którego światowy pokój jest sprawą nadrzędną, chętnie zasiądzie przy stole negocjacyjnym i wyjaśni to niefortunne wydarzenie. Może drony wymknęły się spod kontroli, a może nie, ale to nie były ich drony.
Na forum ONZ też przełomu nie było. Pogrzmieli, pokrzyczeli, iż to niedopuszczalne i tak w ogóle, ale żeby jednomyślnie potępić wrogie działania, to gdzie tam. „Polska nie jest warta mszy” i nikt nie będzie umierał za Gdańsk. Najwygodniej byłoby zwalić winę na Ukraińców, iż to niby oni przekierowali statki powietrzne na nasze terytorium, czym wywołali burzę w globalnej polityce. Według wrażych social mediów, to oni dopuścili się prowokacji. Przecież drony nie były uzbrojone. A kto wysyła nieuzbrojone pociski na atakowane państwo, przecież to się kupy nie trzyma. Wszak wszyscy wiemy, iż Rosjanie są gołąbkami pokoju. I nie dziwota, iż taka narracja przebija się do opinii publicznej i znajduje poklask wśród licznych rusofilów czy też pożytecznych idiotów. Tajemnicą poliszynela jest, kto stoi za tą prowokacją, ale za wszystko odpowiedzialni są Ukraińcy, bo nie chcą dać się podbić!
Sen wariata
Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa
Żeby pójść inną drogą i raz jeszcze spróbować
Nigdy nie jest za późno, aby na stacji złych zdarzeń
Złapać pociąg ostatni i wrócić do marzeń
JP II
Jeżeli komukolwiek wydawało się, iż już nic go w życiu nie zaskoczy, to muszę wyprowadzić go z błędu. Są na świecie rzeczy, o których filozofom się nie śniło. (tłum. dowolne). Przyjechał zza oceanu kumpel, jak zwykle pełen zapału do działania i do zmian, ale już dorosły, więc waga podejmowanych decyzji jest znacznie większa! Dzwoni w niemal euforycznym nastroju i komunikuje:
– Mam pomysł! Ale nie jest to rozmowa na telefon, spotkajmy się i wszystko ci opowiem.
– Skoro już jesteś, to może spotkajmy się w szerszym gronie – zaproponowałem, bo gość lubiany jest w towarzystwie.
– Wybornie, bo to decyzja przełomowa w moim życiu jest! – oznajmił nakręcony.
Już na umówionym spotkaniu gość z Ameryki kontynuuje:
– Byłem tu i tam. Jak ta Polska wypiękniała, to już nie to samo, co kiedyś. Teraz można tu żyć – stwierdził z wyraźną dumą w głosie.
– No wiesz, wiele się u nas zmieniło od… – w dobrej wierze ktoś próbował podzielić bezkrytyczną opinię gościa z Kanady.
– Gówno się zmieniło! – głos negacji zaburzył sielską atmosferę.
– Pani Kasiu, sześć piwek poprosimy – ktoś przytomny zareagował, żeby rozładować powstałe napięcie.
– Bo chciałem wam coś oznajmić – kontynuował myśl przyjezdny. – Wartości, tożsamość narodowa, to wszystko zanika – głos który wspominał o gównie, nie odpuszczał. – Jeszcze kilka lat, i jak to się nie zmieni, to wszyscy będziemy jak te barany! Czy wy nie widzicie, co się dzieje?! – kasandryczny głos wieszczył nieszczęście.
– Masz na myśli wojnę w Ukrainie? To faktyczne odium wiszące nad nami, i jeszcze te rosyjskie drony…
– Jakie kurwa rosyjskie drony?! Przecież to prowokacja!
– Nooo tak, prowokacja, rosyjska prowokacja…
– Jaka rosyjska?! Ukraińska albo zachodnia, w porozumieniu z naszym rządem, bo komu zależy na tej wojnie? Tylko Zełenskiemu i Zachodowi! – rozmowa przybrała nieoczekiwany obrót.
– Czy oglądacie mistrzostwa świata w Manili? – zapytałem dla rozładowania atmosfery.
– Co tam siatkarze?! W Tokio realizowane są Mistrzostwa Świata w LA! – przypomniał miłośnik lekkoatletyki.
– Ale coś tam naszym nie idzie – nieśmiało zauważył kolega z boku.
– To nie tak. Te mistrzostwa to nie był start docelowy sezonu – wypalił szanowany trener Królowej Sportu.
Szczęka mi opadła, ale ani słowa sprostowania, iż Mistrzostwa Świata to impreza docelowa, bo i tak już miałem przechlapane u niego za poglądy polityczne.
– To co tam spadło na te Wyryki? – przeszedłem na bezpieczniejszy grunt.
Woda na młyn ultraprawicowca, język mi uciąć.
– Wy nic nie wiecie, a ja wiem! Telewizja kłamie! – podparł się wytartym sloganem. – To wszystko, co mówią, to kłamstwa są, iż dron czy rakieta spadła na Wyryki. Na Wyryki nic nie spadło, to wiatr zerwał dach dwa tygodnie wcześniej, a propaganda zrobiła swoje. Nasz człowiek z Korony mieszka w tej wiosce i najlepiej jest zorientowany, i ja mu wierzę.
– A w Czosnówce?
– W Czosnówce to była styropianowa atrapa. Nasz poseł żartował, iż to był zamach na niego, ale tak naprawdę to zagrożenia żadnego nie było.
– To jak tam nasi na tych mistrzostwach w Tokio? – z deszczu pod rynnę.
– Pani Kasiu, jeszcze po jednym piwku! – złożył zamówienie kumpel niewtajemniczony w niuanse naszej enklawy.
– Dobra myśl, ale miałeś nam coś powiedzieć – przypomnieliśmy sobie powód spotkania, przecierając przedramieniem stolik z zacietrzewienia.
Wszyscy na chwilę porzuciliśmy lokalne niesnaski czekając na rewelację, z jaką przyjechał kolega. „Coś o Trumpie powie, może będzie chciał anektować Kanadę?” – przeleciało mi przez myśl.
– Co, ja, a nie, to tylko tak, ale miło jest was wszystkich widzieć, i w takiej zgodzie. Miałem zabukowany bilet za dwa tygodnie, ale właśnie dotarło do mnie, iż brakuje mi czegoś. „Tam dom twój, gdzie serce twoje”.
PS – Wiesz kolego – rano Andrzej przejrzał na oczy i mówi do mnie: – Śniło mi się piekło, „polskie piekło”, iż chciałem wrócić do Polski. Ale po tej pijatyce paradoksalnie otrzeźwiałem.
Mędrca szkiełko i oko
Z wolna opadają emocje związane z dziesięciodniowymi zmaganiami lekkoatletów w Tokio, ale narasta frustracja fanów Królowej Sportu. „Nie wińcie zawodników za wyniki”– proszą działacze i publicyści. „Oni zrobili wszystko, żeby godnie reprezentować kraj, a iż coś nie wyszło, to nie ich wina. Wina leży gdzie indziej.”.
Przecież na zawody rangi mistrzowskiej jadą najlepsi z najlepszych, talenciaki i profesjonaliści w każdym calu. Hektolitry wylanego potu, tysiące przebiegniętych kilometrów, tony przerzuconego złomu. I o ile to mało, zawodnik zrobi dwa razy więcej, bo nikomu tak nie zależy na wyniku, jak zainteresowanemu i jego trenerowi. Gdzie zatem jest pies pogrzebany? Bo mimo wszystko miłośnicy lekkoatletyki, ale też kibice z przypadku, oceniają wymierne efekty, osiągnięcia reprezentanta czy też reprezentacji kraju, a nie dobre chęci.
Równolegle do mistrzostw w Tokio realizowane są siatkarskie mistrzostwa w Manili. Tam też startują nasi, i spodziewamy się po nich nie tylko godnego reprezentowania, bo tego nikt im nie odmawia (jak każdemu zawodnikowi), ale też wyników. Jeszcze nie wiemy, jak potoczą się losy siatkarzy. Oczekiwania są ogromne i żadne tłumaczenie o „wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy” nie usprawiedliwiłyby porażki naszych. Hipotetyczne tłumaczenie: przeciwnik był lepszy, nie usprawiedliwiłoby porażki, bo mistrz może być tylko jeden. Na tym polega idea sportu.
Kiedy wygrywa Iga Świątek, wszyscy jesteśmy dumni. Kiedy przegrywa, czujemy się zawiedzeni. I czy ktoś odmawia pani Idze ambicji? Nie! Woli walki? – nie! Ale powodów do euforii nie mamy. To prosty mechanizm jest, i całkowicie zrozumiały, iż Polak, Niemiec, Francuz itd. kibicują swoim, i są z nich dumni w chwilach chwały, kiedy zwyciężają, i wieszają na nich psy, kiedy biorą tyły.
Źle się ma Królowa Sportu w naszym kraju, i udawać, iż nie ma problemu, iż nic się nie stało, iż to wypadek przy pracy, to sabotaż. A każdy, kto uważa inaczej i będzie obrażał się za mówienie prawdy w oczy, jest albo szkodnikiem, albo sabotażystą, albo powinien iść do polityki, gdzie wszystko wygląda inaczej. W niej „białe nie musi być białe, a czarne, czarne”, i w trakcie konkursu można zmieniać zasady.
Waldemar Golanko
Zobacz też poprzedni odcinek felietonów pana Waldemara:
Nasze felietony: Własny punkt widzenia (30). ‘Profanacja’ narodowych kolorów na meczu siatkówki, czyli co mają pseudopatrioci do ciapatych