Iron Maiden grywa w Polsce nader regularnie. Nie licząc przerwy obejmującej lata 1987-1994, ekipa Steve’a Harrisa wraca do naszego kraju często i za każdym razem szczelnie wypełnia obiekty na których daje swoje show. Warszawski koncert heavy metalowej grupy był trzydziestą w historii wizytą legendarnego zespołu nad Wisłą. I znów okazał się olbrzymim sukcesem.
Zanim na dobre wezmę się za zdanie relacji z ostatniego koncertu europejskiej części trasy “Run For Your Lives”, pozwolę sobie na krótką prywatę. Widziałem Iron Maiden w akcji kilkanaście razy – chyba iż kilkadziesiąt – po przekroczeniu “dychy” przestałem to wszystko liczyć. Miewam czasem przed koncertami takie myśli, iż może “już wystarczy”? Bo czym niby mają mnie zaskoczyć? Wiadomo przecież, iż będzie tak jak zwykle: intro, potem na scenę przy fajerwerkach wyskoczy szóstka muzyków, zagra stare hiciory, Bruce Dickinson będzie się przebierał, Steve Harris celował w ludzi ze swojego basu, trójka gitarzystów, Janick Gers, Adrian Smith i Dave Murray, będą częstować gawiedź świdrującymi solówkami a straszydło Eddie kilkukrotnie przejdzie się po estradzie. A jednak, koniec końców zawsze się łamię, jadę na koncert, a po koncercie ekstaza trzyma mnie przez długie dni. Dlaczego tak jest? Ano proszę Państwa dlatego, iż znów zobaczyłem w akcji NAJLEPSZY ZESPÓŁ ŚWIATA. Możecie wierzyć mi na słowo. No chyba, iż byliście w sobotę na Stadionie Narodowym razem ze mną i przekonaliście się o tym osobiście.
Przechadzając się Warszawskim Starym Miastem nie można było mieć złudzeń, czym żyje stolica. Fani w charakterystycznych, czarnych koszulkach z okładkowymi motywami, okupowali niemalże każdy pub, bar czy restaurację. Niektórzy z nich próbowali swojego szczęścia w okolicy jednego z popularnych hoteli, w którym zatrzymali się ich ulubieńcy. Muzycy jednak niechętnie wychylali nosy na zewnątrz – ponoć dzień wcześniej można było ich spotkać przy kuflu zimnego piwa w pobliskim pubie, ale w dniu koncertu zdecydowali się nie opuszczać hotelu. Za to manager, Rod Smalwood, dał się namówić na krótką pogawędkę. “Uwielbiamy tu wracać!” – mówił. “Polska zawsze była dla nas szczególna i wciąż taką pozostaje. Nie możemy się doczekać dzisiejszego koncertu!” – mówił mi sympatyczny gentleman z Yorkshire.
Słowa Smalwooda zdawała się potwierdzać Warszawska wersja Eddie’s Dive Bar – unikalnego, objazdowego pubu, który pojawia się tam, gdzie akurat gra zespół. Wewnątrz wszystko jest przystrojone w Ironowe motywy, a fani mają okazję skosztować sygnowanych przez zespół napitków – wina “Evil Eddie’s Brew” oraz słynnego lagera “Trooper”. Dla głodomorów jest też dostępne lokalne menu, które na czas koncertu przybiera specjalne, kojarzące się z utworami lub muzykami grupy nazwy.
Dobra, przenosimy się na stadion. Na TEN stadion, który od wielu lat zdaje się być kością niezgody fanów rocka w Polsce. Z jednej strony – duży, przestronny obiekt, godzien sław które na nim koncertują. Z drugiej – zmora akustyków, brzmieniowa puszka pandory, betonowa studnia nie do okiełznania. Pamiętam 2022 rok i koncert Ironów w ramach trasy “Legacy Of The Beast” – na trybunie echo wręcz wybijało zęby. Schodząc na płytę, można było zaznać ukojenia, ale wspomniany chochlik wracał nader często, w niemalże niewyjaśnionych okolicznościach. Nie inaczej było 2 sierpnia. Kiedy Simon Dawson perkusyjną introdukcją odpalił pierwszy w secie “Murders In The Rue Morgue”, całość zlała się w niekomfortową, hałaśliwą papkę. Są prawdopodobnie tacy dla których to rzecz totalnie nie do zaakceptowania, są jednak też tacy jak ja, którzy w myśl zasady “co się nie dosłyszy to się dośpiewa” przeszli nad tym dyskomfortem do porządku dziennego. I przyznam szczerze, dzięki temu można było delektować się doskonałym show. Bo nie ulega wątpliwości, iż Iron Maiden, mimo swojej pięćdziesiątki, którą wszak celebrują w ramach obecnej trasy, są w wyśmienitej formie. Bruce Dickinson tryska witalnością, gitarzyści Dave Murray, Adrian Smith i Janick Gers częstują niesamowitymi riffami i solówkami a Steve Harris szaleje na scenie jak za najlepszych lat. Możliwe iż po części stoi za tym osoba wspomnianego perkusisty – Dawson to nowy załogant, który zastąpił po 42 latach legendarnego Nicko McBraina. Pisałem już o tym w relacji z Londyńskiego koncertu, ale na wszelki wypadek powtórzę – Simon kapitalnie wpasował się do zespołu, dodając im niezłego ognia. Facet ma naprawdę ciężką łapę, więc okłada swój zestaw perkusyjny wręcz bezlitośnie. Takie klasyki jak “Run To The Hills”, “The Number of the Beast” czy “Phantom of the Opera” nabrały nowej dynamiki. Można by rzec, iż nad wszystkim unosił się duch nieżyjącego już Clive’a Burra – perkusisty, który nagrał z Ironami pierwsze 3 albumy, a który słynął z niepowtarzalnego, mocnego groove. Simon ma w sobie coś z Burra. Wspaniale jest widzieć, jak wsiąka w struktury Iron Maiden, wnosząc do nich swój oryginalny pierwiastek, zwłaszcza iż choćby numery oryginalnie wykonywane przez Nicko McBraina otrzymały właśnie swój mocarny beat. Proszę w tym miejscu nie zrozumieć mnie źle – McBrain to legenda, niekwestionowany maestro, twórca ikonicznych partii i motywów, które wychowały rzesze metalowych bębniarzy. Nic i nikt owej legendy nie zburzy. Simon Dawson, na całe szczęście, nie stara się być Nicko McBrainem Drugim, ba, choćby nie stara się go naśladować. Gra po swojemu, z własnym “czujem”. A iż ma mocniejsze przyłożenie od swojego poprzednika, utwory nabierają mocy, kosztem chirurgicznej precyzji. To wspaniałe, iż możemy być tego świadkami!
Mój drugi raz z odświeżonym Maiden to także drugi raz z ekranami led, które wyparły tradycyjne, teatralne płachty i scenografię. W stosunku do Londyńskiego koncertu, w Warszawie zrobiły one na mnie większe wrażenie – być może dlatego, iż występ na Narodowym odbywał się już po zmroku, a ten w Londynie przy zachodzie słońca, gdy było jeszcze widno. Co prawda wciąż nie jestem przekonany do animowanych historii które towarzyszą “Rime Of The Ancient Mariner” czy “Aces High”, ale cała reszta w nocnym anturażu wypada niesamowicie! Zaakceptowałem choćby wirtualnego Eddiego, który pod koniec wykonywania “Iron Maiden” chciwie łypał swoimi monstrualnymi ślepiami na zgromadzoną pod sceną, rozgrzaną do czerwoności, gawiedź.
Wzruszającym momentem koncertu było przemówienie wokalisty Bruce’a Dickinsona, który wspominał swoich poprzedników, Paulów Daya i Di’Anno. Day, pierwszy wokalista grupy, któremu nie dane było wejść z kolegami do studia, zmarł w zeszłym tygodniu. Di’Anno, pierwszy płytowy głos Maiden, odszedł niespodziewanie pod koniec zeszłego roku. Fajnie, iż zespół pamięta o swoich korzeniach i przypomina swoim fanom, iż owe korzenie sięgają bardzo, bardzo głęboko, wciąż wijąc się po najciemniejszych zakamarkach londyńskiego East Endu.
Wraz z ostatnimi dźwiękami “Wasted Years” jest już po wszystkim. Dwugodzinna uczta przeleciała, zdawać by się mogło, w kilka sekund. A przecież mieliśmy po drodze brawurowe wykonanie rozbudowanego „Seventh Son Of A Seventh Son”. Mieliśmy ultra-ciężką wersję „Rime Of The Ancient Mariner” i „Powerslave”. Były też krótsze, szalone strzały jak „Run To The Hills”, „Killers” oraz obowiązkowe, przejmujące klasyki w postaci „Hallowed Be Thy Name” i klimatycznego „Fear of the Dark”. To wszystko jednak już historia.
Ale jednak! Warszawski koncert ma swój unikatowy akcent – grupa robi sobie pamiątkową fotkę z fanami na zakończenie trasy. To bardzo podniosły moment dla wszystkich, kto przyszedł tego wieczoru na PGE Narodowy. Mimo iż to trzydziesta wizyta Ironów w Polsce, nigdy wcześniej zespół nie zamykał swojej trasy u nas. To swoiste “grande finale” zostało uwiecznione przez nadwornego fotografa Maiden, Johna McMurtriego. Niby detal, ale smakuje wybornie. Nigdy nie jest za późno na “pierwszy raz”.
Fot. autor z Janickiem Gersem
Los chce, iż późną nocą, szukając ochłody, trafiam do stołecznego Irish Pubu. Okazuje się, iż trzy stoliki obok, jak gdyby nigdy nic, biesiaduje ze swoimi bliskimi… sam Janick Gers! Gitarzysta ma polskie korzenie – jego dziadek miał na imię Bolesław i służył w Polskiej Marynarce Wojennej. Ilekroć Maiden koncertuje w Polsce, gitarzysta spotyka się ze swoją polską rodziną, która licznie stawia się na zaproszenie wujka Janka. Co istotne, choć w knajpie roi się od fanów Maiden, nikt nie przeszkadza słynnemu muzykowi. Dopiero kiedy Janick kończy spotkanie i udaje się do wyjścia, rusza ku niemu dość pokaźna grupa wielbicieli. Gers jest w świetnym nastroju, chętnie rozdaje autografy i pozuje do pamiątkowych fotek. Cóż za wspaniały epilog tego i tak pełnego emocji wieczoru!
Bruce Dickinson ze sceny zapowiedział, iż niebawem do nas wrócą. Trudno nie wierzyć w jego zapewnienia po tak wspaniałym show jakie zaprezentowali w sobotni wieczór w Warszawie. Nasza planeta istnieje od jakichś 4,6 miliardów lat. Nasz gatunek pojawił się tu niecałe 300 000 lat temu. A nam przyszło żyć akurat w czasach, kiedy gra i koncertuje Iron Maiden! Czyż to nie wspaniałe?
UP THE IRONS!
Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka