„Każdy nasz koncert jest niepowtarzalny”

bialyorzel24.com 3 godzin temu

Rozmowa z Januszem Sokołowskim – wokalistą i liderem formacji Johnny in Wonderland.

Fot. Archiwum Janusza Sokołowskiego

Jak to się stało, iż zainteresowałeś się w życiu muzyką?

Myślę, iż odbyło się to podobnie jak u wielu innych osób w tamtych czasach. Gdynia, koniec lat 70. a ja skończyłem właśnie podstawówkę i miałem iść do liceum. W bloku, w którym mieszkałem miałem kilku starszych kolegów. Jeden z nich latem pojechał na południe Polski zarobić trochę pieniędzy, pracując zdaje się w OHP (Ochotnicze Hufce Pracy – przyp. aut.), czy w czymś podobnym. Tam poznał kogoś, kto gra na gitarze i tak go to zafascynowało, iż za zarobione pieniądze kupił swoją własną gitarę i wrócił z nią do Gdyni. Umiał już grać kilka prostych kawałków, z tego co pamiętam między innymi Wish You Were Here zespołu Pink Floyd. Przyjechał z tą gitarą i można powiedzieć, iż zaraził wszystkich na osiedlu. Pamiętam, iż były wakacje, siedzieliśmy na ławce pod blokiem i każdy chciał grać, a ja miałem dobry słuch i gwałtownie zacząłem łapać podstawy.

Zaważyło to podobno na Twojej dalszej edukacji…

To granie było tak ekscytujące, iż zamiast pójść do zwykłego liceum wybrałem naukę w zespole szkół elektrycznych, przede wszystkim po to, aby samemu móc zbudować wzmacniacz. Już pierwszego dnia jak oprowadzano nas po szkole pokazano nam pracownię muzyczną, z której pozyskałem gitarę basową marki Defil. Nie była w pełni sprawna, więc obiecałem, iż wezmę ją do domu i naprawię. Miałem więc swój pierwszy instrument, a w tamtych czasach nie było o to tak łatwo jak obecnie. Bardzo gwałtownie zaczęliśmy robić jakieś próby po mieszkaniach czy też w piwnicy bloku. Kolega walił w jakieś balie do prania, gitarzyści, w tym ja, podłączali się do polskiego radioodbiornika Jowita, którego używaliśmy jako wzmacniacz. Graliśmy na czym się dało i co się dało. Głównie jakieś swoje rzeczy, bo tak naprawdę grać na tyle jeszcze nie potrafiliśmy, aby kopiować jakieś kawałki od innych. Pamiętam jednak, iż zapał był ogromny.

Można więc powiedzieć, iż od początku stawiałeś na autorską twórczość…

Tak i to się do dzisiaj nie zmieniło. Oczywiście z czasem takie piwniczne rżniecie przestało mi wystarczać. Zwróciłem się też ku gitarze, a mama w pewnym momencie zapisała mnie choćby na gitarę klasyczną. Takie były początki. Połknąłem wtedy gitarowego bakcyla na całego i ta fascynacja muzyką trzyma mnie do dziś. Oczywiście moja świadomość muzyczna zmieniała się i rozwijała wraz z wiekiem. Moje dzieciństwo i młodość to były wspaniałe czasy rozkwitu muzyki rockowej. Pojawili się Led Zeppelin, Deep Purple, a chwilę wcześniej Jimi Hendrix, czy The Beatles. Później był punk i chociażby Sex Pistols. Odkrywałem to na bieżąco, oczywiście w miarę polskich możliwości, ale poniekąd dorastałem z tą muzyką. Słuchałem też wielu innych rzeczy. Zwłaszcza w radiu Luxemburg, gdzie pierwszy raz usłyszałem zespół Rolling Stones. Prawie wtedy zwariowałem.

Jesteś muzycznym samoukiem?

Tak. Nie skończyłem żadnej szkoły w tym kierunku. Nauczyciel gitary klasycznej, który zresztą był również dyrektorem miejscowej szkoły muzycznej, widząc mój zapał proponował mi dalszą edukację muzyczną, ale nie za bardzo mnie to interesowało. Umówmy się, iż szkoła muzyczna w tamtych czasach nie za wiele mogła zaoferować człowiekowi, który chciał grać rocka. Zamiast tego w kolejne wakacje na jarmarku dominikańskim od niejakiego Szerszenia, nieżyjącego już wspaniałego gitarzysty, kupiłem swój pierwszy prawdziwy lampowy wzmacniacz i gitarę. Pierwszy raz u niego zobaczyłem też jak się podciąga struny na gitarze. Takie były czasy, iż wtedy uczyło się gry od lepszych kolegów.

Mając odpowiedni sprzęt gwałtownie zawiązałeś pierwsze składy.

Tak było. Najpierw w naszej piwnicy powstał Fireball, nazwa wzięta od jednego z albumów Deep Purple. Później był Albatros zainspirowany dla odmiany twórczością Petera Greena. Następnie był już zespół Pancerne Rowery. Z tą kapelą w 1987 roku byłem w Jarocinie, a w 1988 roku trafiliśmy na płytę Gdynia, składankę wydaną przez Tonpress prezentującą najciekawsze zespoły z Trójmiasta. Co interesujące na płycie tej znalazł się również kawałek zespołu Call System, w którym na perkusji grał Tomasz Urnat, obecny perkusista Johnny in Wonderland. Na wspomnianej płycie pojawił się również kawałek zespołu Apteka, do którego także dołączyłem chwilę później jako gitarzysta. To był naprawdę wspaniały i bardzo twórczy okres w moim życiu.

W pewnym momencie zdecydowałeś się jednak na wyjazd do Stanów Zjednoczonych

Stało się to dopiero w 1995 roku. Niestety wpływ na to miały tragiczne wydarzenia do jakich doszło nocą z 15 na 16 maja 1993 roku, kiedy to w wypadku samochodowym zginęli współzałożyciel Pancernych Rowerów Michał Orlewicz i perkusista Apteki Maciej Wanat. Wszyscy wtedy spotykaliśmy się w klubie muzycznym Buda, który wynalazł właśnie Michał i który wspólnie z Pancernymi Rowerami prowadziliśmy. Znajdował się on bezpośrednio na plaży. Powstała tam enklawa muzyczna, gdzie zjeżdżali się pasjonaci grania z całej okolicy i wynajmowaliśmy to miejsce innym zespołom. Tamtej feralnej nocy byliśmy w klubie w większym gronie, a Michał i Maciek w pewnym momencie pojechali do studia na nagrania. Po nagraniach odwożąc do domu zaprzyjaźnione dziewczyny ich łada wpadła w poślizg na mokrej po deszczu drodze i uderzyli w drzewo. Maciej Wanat, który zawsze jak ze mną jeździł zapinał pasy, tym razem wyjątkowo nie zapiął. Nie mogłem pogodzić się ze śmiercią dwóch przyjaciół, z którymi przecież przez lata dzieliłem scenę. Oba zespoły, Pancerne Rowery i Apteka, przestały po tym wypadku praktycznie funkcjonować, a ja wpadłem wtedy w olbrzymią depresję. Przez lata nie mogłem się po tym pozbierać. Dwa lata później mieszkający w Stanach na Long Island brat namówił mnie, abym zmienił otoczenie. Wyjechałem do Stanów, a po 3 latach dołączyła do mnie żona. Byli tu także moi rodzice.

W Stanach wróciłeś do grania…

Nie było to takie łatwe, bo na początku nie znałem ludzi. Najpierw na jakichś targach kupiłem gitarę, gdyż z Polski nie wziąłem żadnego sprzętu. Dopiero kolejną gitarę przywiozła mi siostra. Wtedy mogłem pomyśleć o muzyce. Najpierw grałem na gitarze w kapeli, która nazywała się Sweet Leaf. Ja i tubylcy z Long Island. Po paru latach nasz wokalista Paul wyjechał do Kalifornii robić aktorską karierę i zespół się rozpadł. Później były inne kapele, aż koło 2004 roku powstał zespół Projector Apteka. Stało się to tak, iż pracując z bratem czasem łapaliśmy polonijną stację radiową, gdzie puszczali polską muzykę. W pewnym momencie pojawiło się ogłoszenie, iż szukają kogoś do pracy w swojej siedzibie w Pomonie. Brat mnie namówił żebym zadzwonił. Umówiłem się na spotkanie, na które pojechałem razem z żoną. Wtedy to była poważna wycieczka, bo nie było jeszcze za bardzo GPS – ów, pamiętam, iż z mapą jechaliśmy. Tam już w radiu poznałem Marcina „Bublla” Filipowskiego, który zadzwonił z kolei do Tomka Urnata. Z Tomkiem będącym w Stanach od początku lat 90. znałem się bardzo dobrze jeszcze z Trójmiasta. On jak tylko dowiedział się, iż jestem na Long Island, to z żoną i synem przyjechał do mnie na drugi dzień. Tomek grał już wtedy od paru lat w zespole Raggedy na perkusji i miał wiele kontaktów z innymi polonijnymi muzykami. Poznał mnie z basistą Krzyśkiem Bućko. I tak powstał Projector Apteka, z którym za chwilę zagraliśmy w legendarnym Cricket Club u Świerszcza. W tamtych czasach występował też z nami gościnnie wybitny saksofonista jazzowy Krzysztof Medyna. Projector Apteka z czasem zmienił nazwę na Johnny in Wonderland. adekwatnie od początku gramy jako tercet, tyle iż czasem Krzyśka na basie zastępuje Maciek Miernik.

Skąd wzięła się nazwa Johnny in Wonderland, która kojarzy się dość łagodnie i bajkowo, można rzec, iż zgoła odmiennie od muzyki, którą wykonujecie?

Zadecydował przypadek, jak to najczęściej w takich sytuacjach bywa. Chyba Tomek zażartował kiedyś patrząc na mnie, Janek w Krainie Czarów, czyli po angielsku Johnny in Wonderland. I tak jakoś się przyjęło. Co do muzyki, to rzeczywiście ciężko ją podłożyć pod jakąś bajkę.

Jakbyś określił wasz styl?

Ciężko to dokładnie zdefiniować. Nazwijmy to szeroko rozumiany rock z elementami awangardy. Przy czym ja, odkąd pierwszy raz sięgnąłem po gitarę, to gram po prostu swoje. Próby naśladowania kogokolwiek nigdy mi nie wychodziły. Jako zespół od początku graliśmy autorskie numery, realizując głównie moje pomysły, chociaż wiadomo, iż aranżacje powstawały wspólnie. Teksty też jakieś do tego powymyślałem. Głównie po angielsku, bo jednak miejsc w Ameryce, w których można śpiewać po polsku, nie ma zbyt wielu. Na swoim dyktafonie mam kilkaset surowych numerów z gitarą. Jest w czym wybierać.

Wydaliście również płytę…

Tak. Album Obsession pojawił się na rynku w 2016 roku. Znalazło się na nim 12 utworów, w tym chyba nasz najbardziej znany kawałek Sheetrock. Do kilku z nich zostały zrealizowane teledyski, w tym właśnie do utworu Sheetrock, ale też do piosenki Freedom. Można je zobaczyć na popularnym YouTube.

Jakie są Twoje muzyczne inspiracje?

Zawsze inspirowali mnie zespoły i twórcy z kręgu szeroko rozumianego rocka i heavy metalu tacy jak: Jimi Hendrix, Deep Purple, Led Zeppelin, The Rolling Stones, czy The Beatles. Słuchałem jednak różnej muzyki, między innymi jazzu, ze szczególnym uwzględnieniem Milesa Davisa czy też Johna Scofielda. Miałem też okres w życiu, kiedy słuchałem prawie wyłącznie saksofonistów. Najbardziej jednak zawsze interesowała mnie gitara elektryczna. Dlatego jakbym miał wybrać ulubionego twórcę byłby nim właśnie Jimi Hendrix. Na początku mojej przygody z muzyką zrobił on na mnie największe wrażenie.

Miałeś okazję kiedykolwiek zagrać na Greenpoincie?

Występowałem na Greenpoincie dość dawno temu, między innymi w klubach Europa i Exit, ale nigdy w Centrum Polsko-Słowiańskim. Nie ukrywam, iż jestem interesujący tego Festiwalu i cieszę się na ponowną wizytę w polskiej dzielnicy.

Czego mogą spodziewać się uczestnicy Festiwalu po waszym koncercie?

Zagramy stałym składem, czyli ja gitara i wokal, Krzysztof Bućko na basie i Tomek Urnat na perkusji. Być może dołączy do nas Maciek Miernik na basie. Jak zwykle zagramy swoje numery, a także prawdopodobnie parę utworów Apteki, których byłem kompozytorem, czy też współkompozytorem. Ci, którzy przyjdą mogą się spodziewać dużej dawki pozytywnej energii i przede wszystkim autentycznej, płynącej z samego wnętrza muzy. My grając dużo improwizujemy i każdy nasz koncert jest niepowtarzalny. Ja uwielbiam Nowy Jork i okolice, a jeszcze bardziej lubię tam grać. W Nowym Jorku ludzie znają się na muzyce, fantastycznie na nią reagują, a to dla wszystkich występującego na scenie artysty jest bardzo ważne.

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia na festiwalu.

Rozmawiał Marcin Żurawicz

Idź do oryginalnego materiału